Przejdź do zawartości

Poezye prozą/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Poezye prozą
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1902
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



STANISŁAW
PRZYBYSZEWSKI


POEZYE


PROZĄ




WARSZAWA1902JAN FISZER

Дозволено Цензурою.
Варшава, 16 Октября 1901 года.



Druk P. Laskauera i W. Babickiego w Warszawie





PAMIĘCI
JULJUSZA SŁOWACKIEGO


Bogatemi rękami rzucałeś perły i złoto i drogie kamienie wokół siebie, a tłum wił się i skłębiał się u nóg twoich; szarpał, rozrywał się i wydzierał sobie to, coś z twego nadmiaru i w pysze twego bogactwa sypko rozrzucał.
Ciskałeś z wysokich skał w głębokie oceany czarowne klejnoty, by cieszyć się ich dźwiękiem, gdy padną na skaliste dno, a tłum rzucał się w bezdenne zatory, by je odnaleźć: twe skarby kosztowne, które dla ciebie były rozrywką swawolnego dziecka.
Rozścielałeś złote tęcze nad sobą, by poić piękna spragnione oczy ich lśnieniem, pychą ich barw, złotą roztoczą promieni, a tłum podrzucał się w dzikich wysiłkach, skokach i podrygach, by zerwać twą złotą zabawkę, podrzeć w strzępy i szmaty twe złote tęcze.
Zdawało ci się, że szarpią i biją się o twoje perły, by cieszyć się ich zbytkiem, tak jak ty się nim cieszyłeś — że zbierają twoje klejnoty, by poić się ich blaskiem, a tęcze twoje drą w strzępy, by sycić się ich promienną łaską...
Och nie!
Skrzętnie chowali do chciwych skrzyń i spiżarń twoje bogactwo — a to, co było dla ciebie zabawką, a rozrywką ciężkich chwil, stało się ich pożytkiem:
Twojemi perłami nasadzili swe brudne łachmany. Twoje złoto i klejnoty przetopili i przekupili w okrągłe blaszki, a nawet z strzępów twych złotych tęczy wysnuli nitki, któremi dziergali swe żebracze szmaty.



Szedłeś przez ciemne pustynie. Niebo zawisło złowrogą groźbą nad Twoją głową; piekielna burza okręciła cię, szarpała i targała; tumany żwiru sypały ci się w oczy i krwawiły je; brodziłeś przez rozpalony piasek; żaden połysk gwiazdy nie mówił ci: tędy droga; szedłeś zrozpaczony oszalały bólem, a gdyś upadał, to smagała Cię jakaś wściekła ręka i wyła za Tobą:
Idź dalej! — dalej jeszcze! bo tak chce twoje przeznaczenie szedłeś straszny i okrutny, niszczyłeś wszystko naokół siebie, wbijałeś nóż w serce tym, których najwięcej ukochałeś; zginałeś karki tym, których chciałeś widzieć we wzniosłym majestacie wywyższałeś na trony nędznych niewolników; szedłeś wielki i rozpaczny, brocząc w krwi: serce targały przekleństwa i złorzeczenia Twych najdroższych istot; a gdyś pragnął spoczynku, gdyś chciał ukoić rozdarte serce, chwytała cię ta sama piekielna pięść, podrywała Cię i skowyczała:
Idź dalej! niszcz dalej! krwią się zalej, ale idź, bo tak chce Twoje przeznaczenie:
Darłeś się więc przez nieprzedarte gąszcza i poplątane pnącze odwiecznych lasów, ciemnych jak sklepienie mrocznych kościołów — ostre kolce dzikich krzewów ciało Ci rozdzierało; jadowite robactwo wpijało się chciwemi żądły w ropiące się rany, ale przedzierałeś się poprzez spłecione wężowiska lianów i powojów, łamałeś gałęzie po drodze; by torować ścieżkę ciemnemu tłumowi, co szedł za tobą. Z straszną rozpaczą szukałeś jednego promienia słońca, któryby Ci jaką polanę zwiastował — daremnie! Ale wiedziałeś, że dalej iść musisz, bo tak chciało Twoje przeznaczenie.
I zstąpiłeś do ciemnych grobów, błądziłeś po ciemnych a wązkich krużgankach, by zatknąć tam tlącą się czerwonym ogniem głownię, gdzieby tłum, co szedł za Tobą, mógł odnaleźć zagubione skarby.
A z starych ruin zdrapywałeś pleśń, by odnaleźć runy odwiecznych tajemnic.
A każdą skrytkę Twej duszy skrzętnie przeszukiwałeś, by im pokazać, jak czują, jaką drogą ich myśl się posuwa, wytłomaczyć im tajnie ich własnych dusz:
Bo tak chciało twoje przeznaczenie.
Kazano Ci być gwiazdą, co ciemność chłonie, a otóż byłeś gwiazdą.
Coraz silniej, głębiej wżerałeś się w czarne odmęty, coraz chciwiej i gwałtowniej rozlewała się Twa jaśń w otchłannych morzach nieznanych tajemnic; tonąłeś, wypływałeś, walczyłeś z wściekłymi ciemnic nawrotami, ale otóż zmogłeś tajemną czerń, grobem słonecznym rozjaśniłeś rzeczy ukryte i niepojęte.
Bo tak chciało twoje przeznaczenie:
A że z twej krwi tłum, co bieży za tobą, ssie rozkosz, że z twych zbrodni i szałów umie wycisnąć zdrój zapomnienia i kojeń, a że myśli twoją myślą, patrzy twojemi oczyma, a żeś mu rozwiązał najzawilsze zagadki, a w grubej pieśni odgrzebałeś mu ukryte znaki, torowałeś drogi przez nieprzedarte gąszcza — a żeś mu w ciemnych pieczarach wskazywał zaczarowane skarby:
Nienawidzi cię!
Szedłeś przez pustynie wśród zawiei, które ich karawany zasypują: tyś dobrnął do oazy i do rzeźwiącej cysterny:
Jesteś w zmowie z złemi mocami!
Niszczyłeś wszystko, co ci przeszkodą w twym królewskim pochodzie na drodze stawało. Deptałeś ludzi, którzy Ci zapory i wały sypali; bogactwa twe rozrzucałeś hojną, przemożną dłonią:
Jesteś zbrodniarzem!
Zstąpiłeś do ciemnych grobów, błąkałeś się po krużgankach i sklepach uświęconych kościołów; rozrywałeś pieczęcie tajnych mysteryi, wgłębiałeś się w rzeczy, których oku ludzkiemu dojrzeć nie wolno; nie uznawałeś żadnej świętości, ani żadnej władzy, ani potęgi prócz swej własnej: Jesteś świętokradzcą!
A ty biedny szedłeś, przedzierałeś się, brnąłeś głębiej i dalej.
Gromy przekleństw, obelg, złorzeczeń spadały na twą głowę. I ty wielki, potężny — Ty mocny czułeś się małym i nizkim, żeś się chciał w ziemię zagrzebać. — I Ty niepojęty czułeś ból i wstyd, że chciałeś najchętniej duszę swą wypluć; i Ty najniewinniejszy i bez skazy dźwigałeś ogrom takiej winy, żeś giął się w dwoje pod ciężarem krzyża. A przecież szedłeś — dokąd? na jaką mękę? Po jakie odkupienie?
Nie pytaj się! Idź dalej! Niszcz i twórz! Odradzaj i zabijaj: Popełniaj zbrodnie, by uświęcić nową cnotę! Idź pomazańcze ciemnych losów i przeznaczeń, idź, dokąd cię ręka nieznanego Boga prowadzi! Idź odziany burzą, uwieńczony gromem — idź wśród przekleństw i skowytu tłumu:
Potępieńcze — proroku, Światłodajny i Duchu ciemności, Święty i Zbrodniarzu:
Przepotężny Duchu — Geniuszu! Idź wielki i samotny, z cichym a tryumfalnym majestatem tych, co spełniają odwieczne przeznaczenie — ze straszną a królewską powagą tych, którzy dzierżą klucze najwyższych tajemnic:
Świat, Bóg, Natura rozwiązuje w TOBIE swe własne zagadki i swych losów tajnie.
W TOBIE uświadamia się przyczyna, rozum i treść wszechbytu.
Przyjdź Paraklecie, przyjdź! Taki mocny, taki wielki, że na nowe tory sprowadzisz życie do nowego piękna, do płomiennego szczęścia i do nowego cierpienia i do tęsknot, co wszystkie gwiazdy obejmą i do przeznaczeń, co same sobie położą kres.
Evoe odwieczny Królu-Duchu na progu nowego stulecia!
Evoe, Czcicielu Słońca, co zabija i wskrzesza!




ODWIECZNE
ŹRÓDŁO

Przedwieczna ciszo —
ukój me serce.
Niezgłębiona tajni życia —
schłoń mą tęsknotę.
Odwieczna falo powrotu i wiecznego bytu —
zlej się łaską nadziei w mą duszę.
Elejson, elejson!
A iż jestem od początku i trwać będę po wszystkie bezkresy wieczności —
wspomóż mnie, Pani!
A iż imię Twoje święte mi zawsze było, i nigdy daremnie go nie użyłem —
wysłuchaj mnie, Pani!
A iż najcięższe bólu brzemię wziąłem bez skargi na ramiona i straszny krzyż cierpień dźwigałem w krwawym znoju na wzgórze śmierci i potępienia —
odkup mnie, Pani!
Elejson, elejson!
Źródło bolesnych rozkoszy —
Obłędna łasko natchnienia —
Potępieńcze łkania jesiennych wichur —

Ślubne łoże rozpusty i świętych upojeń —
Krwawy toporze mściwej zawiści i arko miłości wiecznego przymierza —
do ciebie Pani wyciągam ręce w zbożnej pokorze, i proszę, i błagam:
nie opuszczaj mnie!
Przeczucie świtu i godzin błękitnych —
Radośny gończe, co wiosnę wieścisz —
Ciepły strumieniu, co lody stapiasz —
Gwiazdo chłonąca wszystkich słońc blaski —
Wartki strumieniu, co gór łańcuchy przerzynasz i kruszysz —
kocham cię, Pani — w krzyż rozciągnięty tarzam się przed tobą, stopy twe całuję i w krzyku uniesienia wołam ku tobie:
Zawitaj gwiazdo poranna!
Rozpaczny szale zwątpienia —
Rąk opadniętych gryząca trucizno —
Czarowna różdżko, co świętość na kał przemieniasz —
Zatruta strzało, co serc niewinnych szałem piekła spowijasz —
Złudna mgławico, co raje kłamiesz nieznane —
Ku tobie, Pani, wyciągam groźną rozpaczną pięść:
Przeklinam cię!
Matko piękności —

Matko rozpaczy i cierpień —
Matko ułudy i wiecznych upojeń —
Matko cudu i tęsknoty —
Odwieczna zmoro, upiorze, szatanie —
Korzę się przed tobą,
Elejson, elejson!
Coś z duszy wyrwała krzyk grozy — ryk bólu — słodki czar pieszczącego szeptu — ciche łkanie rozmodlonej tęsknoty — rozpaczny bełkot ręce łamiącej pokuty — ciche tam–tam matczynej kołysanki — gniewny rozgwar pomsty i zawiści
Ulituj się Pani!
Coś przed oczyma rozesłała rajski przepych tęcz i świtów i mroków — o, można Pani, co w zaćmieniu słońca, w upiornie czarnym cieniu ziemi straszysz sądem ostatecznym wszelkie jestestwo — co wód głębie ku niebu spiętrzasz — co pustyń piaski od dna odrywasz i żarem słońca przepojoną lawą niebo zaćmiewasz — co wściekłe bałwanów zawroty na spienionych morzach łagodzisz i w uśmiech słodkiej stroisz dzieciny:

Ulituj się Pani!
Ryku burzy i huraganów —
Roztopie wściekłych barw i rozszalałych tęcz —
Łkający bólu jesiennych deszczów —
Łasko rozrodu i wiosennego szału —

Grozo przekleństwa, szlochu pokuty, szepcie miłości, bełkocie upojeń —
Elejson, elejson!
Dobrotliwa —
Wieczna —
Ułudo — Męko — Rozkoszy —
Amen, Amen, Amen...





TĘSKNOTA


Wokół Twej głowy wieniec zwiędłych kwiatów gdyby korona czarnych słońc, a Twe oblicze płonie żałobą zastygłych gwiazd.
U nóg twych kona burza mego żywota, gasnącą falą oblewa Twe stopy chory płód mej duszy —
Szaremi skrzydły okrąża Cię obłęd mych ciemnych przeznaczeń — kolebko Ty moja, grobie Ty mój!
Z czarnych mgławic mego początku wyrosłaś w chmurne nieb stropy, w słabej muszli perłowej mego bytu płyniesz w głuche bezkresy, Ty bolesna piękności, coś jest ponad wszechpięknością —
Tęsknoto Ty!
I czemu stałaś mi się grobem, czemuż płonące Twe pienia, któremi innych rwiesz w niepojęte krainy piękna, kraczą w mej duszy złowrogie wróżby, a czerwone pochodnie, które innym stawiasz po drodze ku wzgórzu szczęścia, czemuż gromiczną żałobą obstawiły mi łoże?
Byłaś mej braci słowem Boga, co z Niczego światy wyrzuca, byłaś jej żebrem Adama, co święte cuda w sobie nosi, byłaś jej wiecznością i bezgraniczem potęgi — tylko w moją głowę wwierciłaś suche kolce cierniowego wieńca. —
Ty bolesna piękności — coś jest ponad wszechpięknością.
Tęsknoto Ty!
A przecież stało napisane, że moja dusza syta Twej boskiej siły, odrodzi od nowa w nowej potędze i piękności świat cały i wszechstworzenie —
— Bo i jemu i mnie dany ten sam początek —
Stało napisane, że dusza moja będzie mocą Twojej wszechmocy, powietrzem, które wszechstworzenie nową rozkoszą upoi, obejmie wszechświaty, porozrywa pieczęcie ich tajemnic, a nad gwiazdami od jednej do drugiej rozpostrze się gdyby płaszcz królewski, a na nim spocznie Twój święty majestat Odkupienia.
I jeszcze stało napisane, że oddasz się w moc moją, dasz się ująć ślubną obręczą mego słowa, rozświetlisz mi dźwięki co z pod mych rąk wypłyną, w słoneczne dale mych pól rodzinnych, roztętnisz barwy moje tą siłą i życiem, jakiem drga wiosna we wiecznych porodach.
Z poza ciemnych gór miałaś wzejść krwawem słońcem nad Twem nowem królestwem i nigdy już nie zapadać, bo w nowem Twem królestwie słońce nie zapada.
Moją męką, moją Gehenną miałaś się odkupić na nową przyszłość na Nowy Zakon.
A otóż patrz? Tu króluję, jak Pan Zastępów, Ja, Twoje odkupienie, i piekło Twoje!
Patrz! Majestat mój opanował wszechbyty. Ja, Twoje ostatnie słowo, co nieskończoną i przepotężną ręką pisze w ciemnościach przyszłości czyn z Boga urodzony, czyn Nowego Testamentu, Czyn rozerwania wszelkich pieczęci.
Tu siedzę na mym tronie, i myślę, czemby Cię odkupić można.
A teraz widzę Cię!
Wokół Twej głowy wieniec tysiąca nagich błyskawic, burze lat tysiąca rozszarpały Twoje włosy i cała wieczność szczęścia i rozpaczy ludzkiej rozpasała się w Tobie. Płyniesz na tęczach rozszalałych mocy, a wola Twa gdyby otchłań kipiących sił.
O daj mi akord, coby objął Twoją moc. Daj mi to wszechmocne słowo, daj mi to Stań się! pierwszego dnia coby Cię wypowiedzieć mogło.
Ten akord, to słowo, co światy z ich torów postrąca, akord co się jednem olbrzymiem słońcem, jedną olbrzymią pożogą słońca od jednego krańca do drugiego na niebie rozleje — och akord ten! och słowo to!
Silniej, bliżej, straszniej! Ha! Kto zna to słowo, kto zna ten akord?
Ja znam tę pieśń, Ja syn Twej burzy, Ja syn Twojej rozpaczy, Twoich wiecznych obłędów!
Daj mi tę nową pieśń — silniej, bliżej! Bliżej jeszcze!
Rozlej się na światów przestworza strugami krzyczących błyskawic, rozszalej się orkanem, co góry piasku pod niebo rzuca, rozpioruń się grozą Jechowy, gdy ze Synai swe gromy ciskał: Jam jest Pan Bóg Twój!
Już słyszę wściekłą wichrzycę skrzydeł tej pieśni, już kłębi się orkan jej mocy w moich żyłach, już prężę się, rosnę, wybiegam głową w niebo, już pękają fale, już przebłysk bezgranic, już oddech wieczności, już...
Daremnie! Zanikło!
Jak robak toczyłaś mój tron królewski, toczyłaś bezustannie, toczyłaś aż chwiać się począł, zadygotała na mej głowie królewska korona, a razem z mym tronem Cezarów runąłem na ziemię: strzępy i łachmany, to moja purpura...
Zimnym blaskiem zagasłych słońc więdnieje Twe oblicze, na twej głowie wieniec zwiędłych kwiatów, a w słabej muszli perłowej mej niemocy płyniesz w ciemną dal wiecznych cieni i bezsiły, Ty straszna piękności, coś jest nad wszechpięknością —
Tęsknoto Ty.




GDZIE CHWYCIĆ CIĘ?


Kędyż Cię szukać?
Wyciągam ku Tobie ramiona, zatapiam ręce w Twem ciele, rzucam się przed Tobą na twarz chwytam złote promienie Twych włosów...
Jedno niebo zerwałem, by Cię pod niem pogrzebać, rzuciłem na Ciebie błyskawicę, ciężką jak spadająca wieczność, byś mi nie uciekła...
O nie! nie! Już ja nie pochwycę Cię!
Kędyż Cię szukać!?
Jesteś grozą nocy, gdy potoki błyskawic rozszarpują niebo w szerokie brózdy, gdy wiosenne wichrzyce najpotężniejsze pnie jak suche łamią trzciny?
Twojeż to oblicze żarzy się w łunach płonącego nieba? Tyż to płyniesz na spienionych grzywach smaganego przez orkan morza?
Och chwycić Cię?
Wieniec z pieśni gwiezdnych, co dżdżą w moje noce, zwiję na jasnowłosą Twoją główkę, rozpłoniesz wszemi łagodnemi żary chwil zmrokowych, będziesz jako cichy duch nocy głęboka i piękna jako jego wieczność.
Suknią Ci utkam z najpiękniejszych upojeń mej twórczej duszy, snami najgorętszych pragnień Cię opaszę, najpotężniejsze myśli moje puszczę jako burzą zrodzone stado chrobrych, ciężkoskrzydłych sokołów dokoła Twojej głowy i będziesz jako niebios królowa w płomienistej chwale wniebowzięcia z nabijaną gwiazdami mleczną drogą u stóp.
Wszystko to daję Ci, tylko bądź moją, zejdź ku mnie...
Czuję Cię wszędzie — tronujesz na stapiających się mgłach rannych brzasków, rozpływasz się i uchodzisz w dal drgającej gwiazd poświacie, wdycham Cię z wonią rosistych łąk i dymiących ugorów, głos Twój przewija się strumieniem ciepłej krwi przez szał weselny wiecznie twórczej ziemi: jesteś wszędzie i nigdzie, o światło bez cienia, o istności ponad wszystkie nieskończeń bezgranicza.
Dniu mój, me słońce, światło me, kędyż Cię szukać?
Och jasna moja, kochanko, o serce mej duszy! czoło Twe oplatam czarnem kwieciem mej tęsknoty, otulam Cię w głuche opony burz mego życia, sypię na Twą jasną główkę gwiaździsty deszcz złotych wspomnień dziecinnych...
Cudzołożnico!




INTROIBO


Ty, która w czarne sny moje świetlanymi palcami wplatasz piękność więdniejących jesieni, blaski okwitłych przepychów, spiekłe barwy ogniem trawionych rajów, —
O jasna moja!
Wiele bólu się prześniło, odkąd Cię po raz ostatni widziałem, ale wciąż jeszcze lśni me serce nad gwiazdami któreś w me życie rozsiała, wciąż jeszcze rwą się z krwi mojej dyszące ręce ku szczęściu, które mi kiedyś w duszy rozpaliłaś.



Ty, która w ciemnej pomroce cichemi rękoma przędziesz mi, na zaczarowanych harfach ciężką zadumę o chwilach rozkoszy, co jak poszum dalekich skrzydeł przewiały, o słońcach, co w morzu tonąc, iskrzą się na zachodzie krwawą rosą, o nocach, co do ciepłych piersi tulą serca zbolałe —
O jasna moja!
Już tyle razy słońce zapadło, odkąd koiłaś czarownemi pieśniami smutek mej duszy, a wciąż jeszcze widzą w smutnym rozjęku Twe oczy, jak się żarzą w nieziemskim zachwycie i jasną rękę widzę jak się ku mnie wysuwa i w płonącym krzyku chwyta za moją.
Ty, która mi noce burz na dni pogody przemieniasz, w głębiach snu mi jawy gasisz, w bezbrzeżne dale odsuwasz pobliża — która mi w sercu błędne ognie rozpalasz i czarne kwiecie ku życiu niesiesz —
O jasna moja!
Już tysiąc razy świat się przeobraził, odkąd Twe ostatnie spojrzenie chłonęło gasnące blaski mej duszy, a wciąż jeszcze widzę Twą drobną twarz dziecka i złotą koronę jedwabnych włosów w okół Twej skroni, widzę, jak dwie łzy spłynęły w blady uśmiech, co tlał na Twych ustach i słyszę, jak głos Twój ciemną skargą się żali.



Ty, która mi rozrywasz pieczęcie wszelkich tajemnic i czytasz runy ukrytych sił, a po wszystkich szałach mego życia roztaczasz się tęczą łaski od jednego nieba do drugiego —
nigdy jeszcze nie wichrzyły się taką burzą gwiazdy moje, nigdy jeszcze nie promieniała jasność, co Twą skroń wieńczy tak krwawymi błyski, jak teraz, kiedym Cię już na zawsze utracił.
Przed Twe nogi rzucam gwiazdy moje, stopy Twe oplatam snów mych czarnym kirem, a w ręce Twoje kładę me serce — me serce...




AMETYSTY


Ale pozwolisz mi prędko, prędko przyjechać do siebie — tkliwie zawiesiła mu się na szyi.
— Ależ z pewnością za dwa, trzy tygodnie, napiszę po ciebie, a potem...
Przycisnęli się do siebie w długim gorącym uścisku. Wziął jej głowę w swoje ręce i pieścił się z jej włosami.
— Tak nieskończenie jestem ci wdzięczny. Nigdy nie wierzyłem w miłość, teraz po raz pierwszy wiem, że jestem kochany, że nie ma ofiary, którejbyś ponieść dla mnie nie zdołała.
Przyciągnął ją do siebie.
— Nie będę nigdy nic od ciebie żądał, ale wierzę, wiem, że wszystko możesz dla mnie zrobić, — wszystko...
— Najcięższą ofiarę, rzekła cicho — nie ma nic na świecie, czegobym dla ciebie nie poświęciła... Zażądaj tylko, szczęściem rozkoszą mi będzie, duszę, wszystko ci oddać...
Całował ją długo po czole, po oczach, po włosach.
— Teraz jestem szczęśliwy, rzekł po chwili, całkiem szczęśliwy jestem, jakbym się odrodził, tak się czuję silnym i młodym.
Zapromieniała radością.
— I ja czuję, jak odmłodniałeś. Gdym cię pierwszy raz ujrzała, szedłeś zgarbiony, a usta kurczył ci co chwilę brzydki, chorobliwy uśmiech. Potem spostrzegłam, że ciało twoje stawało się dumniejsze i pewniejsze, i gdy pewnego dnia szedłeś przez ulicę — nie widziałeś mnie, ale ja szłam pełna szczęścia i podziwu za tobą — szedłeś z głową dumnie wzniesioną, jak król szedłeś między ludźmi... I to ja — ja to zrobiłam?
— Tak, ty, ty...
Wziął jej ręce i całował je gorąco z niemą wdzięcznością.
Nagle porwała się z miejsca.
Mój Boże! o mało, że nie zapomniałam. Muszą ci przecież pokazać moje skarby. Zaczęła szukać kluczy.
Wyjęła z szuflady puzderko i zaczęła wydobywać z niego jeden skarb po drugim: ciężki złoty łańcuch z wielkimi ametystami, parę kosztownych starożytnych pierścieni i szpilki brylantowe.
To było całe jej dziedzictwo. Jedyna własność którą uratować zdołała. — To jedyna rzecz, którą kocham po za tobą; chowam te klejnoty, nie będę ich nosiła, póki do ciebie nie przyjadę, wtedy dopiero w pierwszy zaraz wieczór ustroję się w nie do ciężkiej sukni jedwabnej, aby ciebie uczcić, ciebie. — Patrzaj tylko, patrz — czy to nie wspaniałość? Włożyła łańcuch na szyję.
Posmutniał. Nie wiedział czemu, ale tak naraz przykro mu się zrobiło. Przeszło mu chmurą przez głowę, jaki on biedny, jak ciężko — będzie musiał pracować. Ale dla niej! o tak!
— Widziałeś coś równie pięknego? pytała zachwycona swoim skarbem...
— Nie zdejmuj go przez cały wieczór.
Wziął mechanicznie pierścienie do rąk.
— Nie, nie, ametysty przynoszą nieszczęście przed rozstaniem...
Wieczór zapadł, ściemniło się. Powietrze w pokoju było miękkie, jak barwy nieba o zmroku, łagodne, jak jasny jedwab’ jej włosów, jak błogie przeczucie bezimiennego szczęścia, które spłynąć na nich miało.



Szedł ulicą. Było parno, głowa ciężyła mu. Był też jakiś smutny i niespokojny...
Dlaczego właściwie było jej mówić, że dopiero za miesiąc się połączą. Toż nie potrzeba było więcej nad trzy dni...
Ale nie, chwilę szczęścia trzeba było odkładać. Musiał skupić wszystkie siły swojej tęsknoty, musiał ból oddalenia wypić aż do dna, aby módz to wielkie szczęście spotkania się na nowo tysiąckrotnie odczuwać.
Musi je odczuć, jak nagły strach, jak coś, co przeraża i obezwładnia, musi go ono zaskoczyć tak gwałtownie, że będzie całych godzin potrzebował, by pokonać ten wirujący zator szczęścia.
Stoi na peronie i czeka. Pociąg nadjeżdża, serce bije, jakby pęknąć chciało.
Leci drżąc od wagonu do wagonu, ale pociąg jest niezmiernie długi, a gąszcz ludzi nieprzeparty. Nie widzi jej, ale czuje ją, owiewa go powietrze, jakiem tchnie jej postać, pełna wdzięku i piękności, oddycha wonią, która od niej tylko, od niej jednej bije. Teraz ją ujrzał: jedno przelotne spojrzenie... Idą obok siebie, nie mówią słowa, nie patrzą na siebie, ale nie widzą ludzi, nie czują ścisku, nie czują, że są potrącani i popychani — nie słyszą wrzasku i przeraźliwego świstu lokomotywy. Na dworze przed dworcem naprzód jedno spojrzenie, krótkie, chciwe, wstydliwe, a potem cały szereg spojrzeń i za każdem drżący, pełen błogości uśmiech... Tuż naprzeciw kawiarnia: teraz dopiero splotą się ich źrenice, wrosną w siebie... chwycą się za ręce...
Oddychał ciężko.
...A w jakiż nowy sposób objawi mu się ta jej drobna twarzyczka, na jakąż głos jej nową nieprzeczuwaną muzykę rozhula się po jego nerwach, jakimi nieznanymi rytmy te faliste jej ruchy spływać będą w olśnione jego oczy...
Wszedł do mieszkania przyjaciela, na którego liczył z całem zaufaniem. Zżyli się przecie od dziecka, byli jak braćmi, przyjaciel miał mu wiele, wiele do zawdzięczenia.
Ale to już nie był ten sam serdeczny stosunek. Czuł się skrępowany — nieśmiały. Drogi, na których się zwykle spotykali, dziwnie się rozchodziły, każdy krok naprzód oddalał ich coraz bardziej.
Czuł, jak pomiędzy nimi jęło powstawać coś tajemniczo trzeciego, coś nowego, obcego, coś, co raczej z niego samego zionęło, z niego, z każdej jego komórki, z każdego włókna, które wszystkie nią przesycone były.
Uśmiechał się z tych rojeń, ale pomieszanie jego wzrastało. Przez nią stał się zupełnie inny, wszystko, co nią nie było, stało mu się obcem, nie ciekawem, odstręczającem.
Nie mógł się przekonać, aby się zwierzyć przyjacielowi.
Każda chwila stawała się nieznośniejszą. To coś obcego stało między nimi, rosło, potężniało z każdą chwilą, rozpychało ich brutalnie w nieskończoność rosnącemi ramionami...
Poszedł...
Na dworze, po gorącym dniu, padał deszcz. Bezmyślny, melancholijny deszcz. Z nieubłaganą zajadłością smagał ziemię długimi, brudnymi sznurami, roztapiał ulicę w błoto, — nietylko ulicę, gorzej: duszę... Znękane obrzydzenie, beznadziejny wstręt.
O Boże!



Straszne było, gdy go tęsknota za nią napadła. Sto razy to gorsze, niż wszystkie tęsknoty całego jego życia za tą wielką miłością, której szukał, ale wówczas jeszcze nie znał...
Teraz wszakże, gdy nieustannie czuł ją wokół siebie, gdy jej uśmiech wświecał się mu w żyły, jej spojrzenie całowało jego źrenice...
Nocami tarzał się w gorączce. Szał rozpierał mu serce. Czuł, jak mu do krtani rosło z dzikiem strachu uczuciem, jak mu w skroniach pulsowało, jak krzyczało i wyło rozpacznie... Wyskakiwał z łóżka, ręce latały mu w błędnym niepokoju, ciało drgało, głowa płonęła: o porwać ją i całą wieczność mieć przy sobie.
Rzecz była niewątpliwa. Musiał się zabrać do pracy. Musiał wziąć się do swego wielkiego dzieła, które miało dotrzeć do ostatnich celów sztuki, rozwiązać ostatnie zagadki bytu, przez stopienie dwóch istot w jedno kosmiczne Ja — Ty.
Całe dzieło jego było właściwie jeno tem Ja — Ty. Niejedną, bo z niej powstała jego moc, z niej lały się powodzie siły i wspaniałość.
Ale, ile razy siadł do pracy, zdawało mu się, że ktoś go z tyłu chwyta i przemocą od niej odciąga.
Nie mógł myśli zebrać i mimowoli zatapiał się w szczęściu, które z nią przeżył. Każdą chwilę, które z nią ongi był spędził, jeszcze raz odczuwał — odtwarzał w duszy dźwięk jej słowa, kochał je, pieścił je i całował, a potem brał jej listy i czytał — czytał...
„A gdy będę z tobą razem, nie chcę widzieć ni świata ni słońca, tylko Ciebie, Ciebie jednego. Nie chcę znać żadnego dźwięku, jeno słuchać Twojego głosu, jak drga i szemrze, jak w serce mi się wcałowuje. Niech będę biedną nędzarką, niech głodna i obszarpana chodzę po świecie, przy Tobie, byle z Tobą, byle przy Tobie“.
Jął list gorąco całować.
Naraz posmutniał.
Wziął drugi list do ręki.
„Jakiś Ty smutny, jak zrozpaczony! Listy Twoje ból mi sprawiają, serce mi szarpią. Przeczuwałam, że się tak stanie. Więc to na razie niemożliwe, bym do Ciebie przyjechać mogła. Ale nie martw się. Jesteśmy młodzi, możemy czekać“...
I czytał i smutniał coraz więcej.
I znowu wpełzał w każde słowo i znowu nicował je na wszystkie strony, wsłuchiwał się w ich brzmienie, powtarzał sobie słowa po cichu, starał wyobrazić sobie, czy byłby w stanie napisać podobne słowa ukochanemu człowiekowi.
I znowu powtarzał sobie słowa po cichu, i zwolna rosło zwątpienie i niewiara w miłość, co tak rozsądnie umiała czekać i z losem się godzić.
I coraz głębiej pogrążał się w myślach, co mu duszę przegryzały, bolały i raniły go, aż wreszcie trawiony niepokojem, począł obiegać maleńki pokój długie godziny...
Padł wreszcie wyczerpany na łóżko.
Teraz czuł się spokojnym.
Jechał do niej i ona do niego. Mieli się spotkać w małem miasteczku nad morzem. Był szczęśliwy, tylko się niepokoił, czemby mógł zabić kilka godzin, aż ona nadejdzie, bo miała przybyć parę godzin później.
A okręt wlókł się powoli, i coraz wolniej. Gdyby się rzucił w morze, to by z pewnością szybciej do brzegu przypłynął.
Siedział na pokładzie i patrzał na morze i na niebo.
Kochał nieskończenie białe noce północnego nieba.
Naraz czuł jak niebo obwisło, czuł je tak blizko siebie, mógłby je rękoma pochwycić.
I z wrastającem zdziwieniem ujrzał jak krwawoczerwone kształty na niebie wyrastać poczęły, dziwne jakieś kształty, coś jakby jakiś czarowny krajobraz, to znowu wyspa, ależ nie, to było olbrzymie miasto.
Widział dokładnie pałace, mury i stołpy, wysmukłe minarety wystrzeliwały wieżyczkami w niebo, słyszał odgłos dzwonów, gdyby jakąś daleką kołysankę...
A wszystko do czerwieni rozpalone, z niebieskawym połyskiem damasceńskiej stali, poza tem wyłoniła się łąka z podartych strzępów mgieł porannych, a w dalekiej głębi sterczał ponad wszystkiem czarny wał lasu.
Naraz, zapłonęły wszystkie szczyty płomykami złota, dachy pałaców paliły się w strumieniach złota, złociły się szerokim szlakiem mury i wieże obronne, las oblamował się drobnym skrawkiem złota, złotem rozkwitła łąka, i wszystko to złoto zaczęło — nabierać życia, lać się, wznosić i opadać na przemian, pochłonęło purpurę, wcinało się ognistymi klinami w ciemny błękit i czerń, miasto się rozwiało, łąka wczołgała się w las, przerażona potopem złota, las odczepił się od ziemi i rozpłynął się niebieskawym obłokiem na niebie.
I wszystko złoto, co miasto i łąki i lasy stopiło, wchłonęło niebo w swe czeluści, wzniosło się w górę, rozciągało się, kurczyło, tworzyło pierścienie i ogniwa, aż od wschodu do zachodu rozciągnął się płomienny łańcuch, co objął całe niebo, olbrzymi łańcuch z wielkimi ametystami i miliardem dzikich dyamentów...
Obudził się, myśli jego były błędne, głowa ciężyła mu kamieniem. Powstał i patrzył długo przez okno. Kasztany stawiały się wściekłemu rzężeniu burzy, obłoki pryskały, to znowu skłębiały się w chmurne bałwany, a naraz gdyby struga lepkiego złota spadła pierwsza błyskawica...
Nie słyszał grzmotu, nie widział błyskawic, myślał tylko o jej skarbach, o jej łańcuchach, wysadzanych perłami i ametystami.
I przypomniał sobie, jak mu pokazywała swoje klejnoty. To przecież niezmierne bogactwo, za to mogliby żyć spokojnie cały rok.
Dziwna rzecz, że już dawniej o tem nie pomyślał:
Ale nie chciał o tem myśleć. Lepiej zmarnieć, niż żądać od niej, by sprzedała to, co tak ukochała. A zresztą na co by się to zdało? Te parę miesięcy przeleciałyby, jakby z bicza trzasł, a potem — potem?
„Wszelką ofiarę spełnię dla ciebie, niema niczego na świecie, czegobym dla ciebie nie poświęciła. Zażądaj, a będzie dla mnie szczęściem i najwyższą rozkoszą moją duszę, moje wszystko dać Tobie...“
Słyszałem naraz te słowa, słowa miłości w ów wieczór, kiedy mu swój szatański skarb pokazywała.
A równocześnie zaśmiał się szatan zwątpienia i niewiary:
— Spróbuj więc — zobacz, czy jej miłość jest dość silna, by ponieść dla ciebie tę maleńką ofiarę, teraz, właśnie teraz, kiedy jesteś słabym i bezsilnym...
Wściekał się na szatana!
Ale zwolna zrozumiał, że nie on cierpi i walczy tylko jakieś głębokie przeczucie w nim. A nuż nie jest w stanie poświęcić swych klejnotów. A nuż tak je kocha, że z niemi rozstać się nie może!
Dygotał jak w febrze. Przed jego oczyma tańczył złoty łańcuch, ametysty śmiały się w niebieskich mgłach, a dyamenty sypały iskry ognia.
I widział, jak idzie ku niemu, tak błogo i cicho, jak noc gdy pole znachodzi.
Jej włosy skrzyły się blaskiem tysiąca długich złotych igieł z wielkimi dyamentowymi łebkami. Właściwie nie widział włosów, tylko jedną siatkę dyamentów.
I szła ku niemu coraz bliżej, stała tuż przy jego łóżku, ale słowa nie przemówiła.
Zerwał się gwałtownie.
Czego chcesz? — zajęknął.
Siadła z cichym uśmiechem na krawędzi jego łóżka, przechyliła się nad nim, oddech jej obezwładniał go i czuł w strasznem przerażeniu, że ciało jego krzęśnie, lodowacieje, a członki kostnieją.
I widzi, jak wyciąga jedną szpilkę po drugiej, trzyma ją długo pod światło, obraca je i podnosi i cieszy się ich blaskiem.
A naraz gwałtownem pchnięciem przekłuła mu szpilką rękę. Wstrząsł się z bólu, chciał krzyknąć, ale ból zadusił krzyk.
I coraz wyciągała szpilki z swych włosów, trzymała je pod światło, cieszyła się ich blaskiem i wpychała mu je w piersi, w ramiona, w krtań, w serce...
Rozszalały się jej ręce, z gwałtowną szybkością chwytała szpilki, przebijała jego ciało, kłóła, sztyletowała, krew wytryskiwała w cieniutkich promieniach, plamiła ciało. Oczy słupem mu stanęły w nieludzkiej męce, a przez jego śmiertelne rzężenie wykrzykiwało jej dzikie szyderstwo. Tu masz moje złoto — tu masz moje dyamenty?
Ochłonął — stał w środku pokoju i drżał:
— Te sny do obłędu prowadzą — szeptał do siebie.
— Sprobujże, sprobujże, sprobuj — szydził szatan. Nie śmiesz? Chcesz wierzyć na ślepo, bo się obawiasz, że nie sprzeda głupich klejnotów, by się z tobą połączyć? Ha, ha... czy pomnisz, co jej mówiłeś w ów wieczór?
Mam ci powtórzyć? Nigdy nie wierzyłem w miłość, teraz wiem po raz pierwszy, że niema ofiary, którejbyś nie zdołała dla mnie ponieść! Pamiętasz? Niechże sprzeda swój skarb! Rzuć ofiarne pieniądze w błoto, ale będziesz przynajmniej wiedział, czy tak cię kocha, jak chcesz być kochanym.
Tak się jeszcze nigdy nie męczył.
Siadł przy oknie. Burza przebrzmiała. Ponad lasem kasztanów rozbiła tęcza swój potężny łuk, a w mglistych oparach dymiącej się ziemi widział blade kwiecie, co wonią swoją głuszyło jego ból i spływało w serce rozkoszą zapomnienia.
I znowu widział, jak idzie ku niemu z mglistych dali poprzez jasne morze. Główka jej promieniała błogiem szczęściem. Śmiała się jak dziecko i szła wolno jak dziecko, co wielki ciężar dźwiga.
Leżał w piasku na brzegu i śmiał się, całem sercem śmiał się. I ona się śmiała. Bawiło ją to, że zaledwie ujść mogła, tak ją ciężar niesiony we fartuszku, do ziemi stłoczył.
Wybiegł jej naprzeciw, ale już była u brzegu i pełną ręką zaczęła wyrzucać klejnoty z swej sukni. I rozpaliło się złoto i drogie kamienie w gorących żarach na piasku.
Padła mu na szyję.
Patrz, mój królu! To wszystko Twoje! Ale pozwól tylko, że przy Tobie zostanę. I abyś nigdy odemnie nie odszedł i mnie nie opuścił. Aby dusze nasze w tęsknocie się nie trawiły.
I przytulała się do niego i płakała łzami szczęścia.
A tuż ujrzał się w szerokim płaszczu, podbitym gronostajami, olbrzymie złote łańcuchy zwieszały się z jego szyi, na jego głowie spoczywała złota korona królewska.
Padła przed nim na kolana drżąca, pokorna, a w obliczu niezliczonego tłumu włożył jej koronę królowej na jasną główkę.
A w tej chwili rozdźwiękło wesele, jak gdyby morze ziemię poślubić miało, rozbrzmiały dzwony, zarykły armaty, a naród rzucił się w proch i uwielbił potężną, dumną parę królewską.
Teraz już nie walczył.
Trzeba tylko jeszcze zawstydzić szatana, żeby nigdy więcej nie odważył się wychylić swej potwornej głowy.
I drżącą ręką narzucił parę słów na papier.
„Nie czekaj dłużej jednej chwili. Sprzedaj swoje klejnoty. A to starczy na kilka pierwszych miesięcy. Zyskamy na czasie. Przy tobie będę pracował, przy tobie i razem z tobą jestem silny i jestem w stanie do każdej pracy, ale na razie niema innego wyjścia. Jeźli mnie kochasz uczyń to. Śpiesz się, bo inaczej zmarnieję. Ale nie mogę dłużej znieść tej tęsknoty i bólu, nie mogę czekać dłużej.“
I długo w majestatycznej pewności i spokoju patrzył przez okno.
Dzień przebrzmiał, smutny zmrok rozlał się na niebie, a wierzchołki kasztanów złocił ostatni odblask stygnącego słońca.
Dnie przeszły.
Wreszcie otrzymał od niej list.
Nie śmiał go przeczytać. Trząsł się jak w febrze, a przed jego oczyma tańczyły przedmioty w dzikich podrygach.
Opanował się w końcu i rozerwał kopertę.
»Mój jedyny! Rada twoja zupełnie nierozsądna. Musisz być bardzo zrozpaczonym, jeżeli czepiasz się tak niemądrych planów. I cóż to pomoże?!...“
Nie czytał dalej.
Począł się śmiać długim kurczowym śmiechem.
Szatan tryumfował.
Wpatrzył się w posowę, aż noc ciężkimi snami zapadła na jego duszę.
Widział, jak brylantowa szpilka wyrastała w widmo, dwoma olbrzymimi dyamentami lśniły oczy i kłuły go ostrymi promieniami ognia, zęby były z twardego złota i szczękotały martwym dźwiękiem, metalowe ramiona objęły go żelaznym uściskiem, że wszystkie kości mu zatrzeszczały, a piersi opasał złoty łańcuch, co głęboko w ciało mu się wżerał.
Krzyczał w niebo strasznym głosem, ale niebo patrzyło na niego zimnym połyskiem metalu, obsypane drogiemi kamieniami, a obłoki przesuwały się po niem jak kulisy z czerwonej blachy ukute.
Wszystko było ze złota i kosztownego metalu. Oczy jego zaślepły orkanem blasku i zwróciły się ku duszy, ogłuchł od szczękotania złocistych blach, a w ustach uczuł kwaśny smak, jak gdyby długo lizał metalowe płyty.
W strasznej rozpaczy chciał się w ziemię zagrzebać, ale ciało jego darło się od ostrych kamieni kosztownych, krew z jego ran skrzepła na płytach metalowych i zamieniła się w gryzącą truciznę, słońce rozpaliło złomy złotego kruszcu, że buchnął żarem ognia.
W śmiertelnym strachu owładnęła nim obłąkana chciwość; że więcej złota i więcej jeszcze skarbów zapragnął, by ramionami swemi mógł objąć cały świat i wszystkie skarby z jego łona wygrzebać. Zapragnął, by mógł się rozciągnąć na tysiące mil, by te olbrzymie bryły drogiego kamienia mógł ciałem swem pokryć, zapragnął, by mógł się stać jednym potężnym łańcuchem złotonośnych gór, by na wszystkie wieki mógł w łonie swojem to wszystko ukryć...



Trwało długo, zanim przyszedł do siebie.
Zapadał w głęboką apatyę, w długie a błędne rozmyślania bez myśli, bez bólu, bez wspomnień.
Aż wreszcie jednego dnia uczuł ową siłę i twórczą potęgę, co korzeniami swymi tkwi w bólu.
Kasztany przekwitły i zbladły zielone liście, strawione żarem parnego lata.
Uczuł spokój i ciszę w swej duszy i zapragnął przemówić do niej ostatnie swe słowo:
Byłaś mojem największem szczęściem i moim najpiękniejszym snem przez długie lata.
Teraz cię zapomniałem, ale wciąż od nowa rozpłomienia się ma dusza do nowej potęgi szczęściem, które mi dałaś.
Nie kocham cię więcej, ale kocham ból wspomnień mego najpiękniejszego snu.
Jestem ci wdzięczny.
Mam dosyć nagromadzonych cierpień, by módz tworzyć. A jadę daleko, za morze.
Bo jest jedna chwila na morzu, kiedy piękno i siła i szczęście człowieka obejmuje.
Kiedy przed wschodem słońca noc i zmrok walczy w zaciętych zapasach, kiedy na niebie Jakób z Aniołami walkę rozpoczyna, kiedy niebo pęka a szeroką szczeliną leje potoki światła na morze, wtedy odczuwa się wielki ból — ból, który jest szczęściem.
Bądź zdrowa. Raz jeszcze chciałbym cię widzieć ale wtedy dopiero, kiedy to wielkie szczęście spłynie na mą duszę.
A spłynie — spłynie...




NAD FJORDEM


Wokół wiekuiście cichych, śniegiem pokrytych gór, stacza noc w czarne otchłanie swoje ciemne brzemię.
Na głębie morza rzucają skały posępne cienie, co w głuchej ciszy strzegą grobu zapadłych słońc.
Już wspina się morze lśniącemi mgłami na krawędzie nieba, już ścielą gwiazdy na zamilkłej toni swe blade sny, — niby drgnienie wieczności prześlizgła się przez niebo krwawa błyskawica i spadła w milczenie, co się wokół morza święci:
Zapomnij serce, zapomnij!
A z kwiecia wieczności, co na śniegu pysznych gór wyrosło, ulatuje na ciemne morze oddech pieśni.
Niby wahająca się ręka wysuwa się zwolna cichą modlitwą na wodę, drżącymi palcami trąca o fale, gdyby o paciorki różańca, nad ciemną głębią rozwiesza żałosne kiry i słyszę, słyszę świętą gędźbę bólu:
Lat sto, a wszystko przeminie.
A święta msza morza, światło co z jednego dna wykwita i z kielichów gwiazd napowrót do dna spływa, pieśń gór, co łka w żałobnem omdleniu morza, to wszystko ton jeden, jeden sen złoty, jedno szczęście rozpaczne:
Lat sto, a wszystko przeminie.
A oto rozpościera dusza moja swe białe, burzą zwichrzone skrzydła, od jednego krańca nieba do drugiego; ujęła morze w swe ramiona i pierś przy piersi, w rozkosznem spowiciu, spoczęło morze i dusza moja.




EDEN


∗                         ∗

Tam poza mną trawią ognie moje raje


∗                         ∗

Wokół nas krzyczały bezgłosne błyskawice


∗                         ∗



CUPIO DISSOLVI


Musieli się rozłączyć...
Wzięła go jednego wieczora za rękę i rzekła z cichym, smutnym uśmiechem:
— Pocóż mamy się tak dłużej męczyć? Rozłączmy się. Niema innej rady.
Milczał.
Tak niema innej rady. Bez niej wróci spokój, próżnia, posępne, dżdżyste niebo, ciężkie ołowiane chmury, ale przynajmniej spokój — spokój...
A kochał ją, kochał. Kochał ją duszy obłędem, bólem i rozpaczą zastygłem sercem, a miłość ta, gdyby jadowita trucizna przegryzła mu duszę aż do dna, gdyby ziele hyzopu wrastała delikatną siecią włóknistych korzonków w najtajniejsze jej szczeliny i rozsadzała, rozrywała jej spojenia.
Była cichą i smutną, a smutek jej duszy był jak rozpaczne skupienie pokuty, jak niema, beznadziejna skrucha rozciągnięta w krzyż na wilgotnej posadzce mrocznych kaplic.
Była cichą i dumną w posępnym majestacie upadku i grzechu i była smutną a piękną pięknością anioła, co duma, płacze, a tęskni za utraconym rajem.
Kochał ją, i jak ją kochał!
Zniszczył szczęście najdroższych sobie istot, najsilniejsze potargał więzy, zdeptał całą swą przyszłość — ale nie znalazł szczęścia.
Tylko ból, strach, a gniew.
Przestał panować nad sobą, czuł, że ktoś inny, jakiś zbrodniczy szatan nim owładnął, targa go i prowadzi, dusza jego stała się straszną i okrutną. Szedł jakby w ciągłej nocy obłędu, szarpany burzą, straszony potworną ciemnością.
Znęcał się nad nią.
Aż do krwi siekł ją szyderstwem, a w mózgu jej wypalał krwawe plamy obelgą i hańbiącem słowem.
Nie wolno było jej mówić, że go kocha. Śmiał się dzikim obelżywym śmiechem. Nie jego kochała, ale swego pierwszego kochanka, który w niej kobietę stworzył, z którym to wielkie, tajemne piękno pierwszej rozkoszy miłosnej przeżyła. Jej miłość to tylko mętne resztki na dnie jej duszy: — to wszystko, co dla niego zostało.
Nie wolno było jej siąść o zmroku i zamyśleć się. Widział wtedy długie, drżące ręce jej tęsknoty, jak pragnęły tego pierwszego, jak go ku sobie wołały, i nęciły i rozkosze obiecywały.
Przestali mówić ze sobą, przestali patrzeć na siebie, bali się dotknięcia swych rąk — a nawet w ich milczeniu szalały obłędy zwątpień, bezwiary i nienawiści.



Wszystko napróżno.
Napróżno zdeptał szczęście swych najdroższych, napróżno poświęcił spokój swego sumienia.
A przecież miał takie same prawo do szczęścia, jak inni, a nawet większe jeszcze.
Wszystko zniósł, by posiąść z nią szczęście.
Była przecież aniołem. W świętem jaśnieniu jej skrzydeł, pragnął wznieść się ku niebu, co słoneczną łaskę nań zlać miało.
O, święte wniebowstąpienie, którego z nią razem dokonać pragnął, jej miłością otulony, uświęcony swą Golgotą, ogniem tak ciężko zdobytego szczęścia oczyszczony.
Na tęczach niebieskich miał królować, ziemia miała być nóg jego podnóżkiem, a ludzie mieli całować stopy jego i żebrać promieni jego łask.



Stało się inaczej...
Ale gdy już pociąg, który mu ją uwiózł, znikł w dali na skręcie, zrozumiał, że ją utracił na zawsze.
Musiał to sobie głośno powtórzyć, raz jeszcze, aby jasno i dokładnie zrozumieć.
Dopiero wtedy, gdy się coś dokładnie i jasno zrozumie, staje się rzecz jasną.
Nie mógł jednak sięgnąć myślą poza to, co miało się stać jasnem.
Oparł głowę o słup latarni przed dworcem. Zimne żelazo paliło go.
A naraz uczuł w swej duszy jakąś straszną jasność krwawych brzasków, jakie widywał nad dachami ulic, kiedy nad ranem wracał do domu.
Stanął na środku ulicy.
Nagle w myśli jego zrodził się wielki, wspaniały pomysł.
Musi się puścić za pociągiem, a dogoni go z pewnością. A gdy go dogoni, to i zatrzyma.
Na rękach swych ją poniesie, całemu światu ją pokaże, u stóp jej legnie jak pies i jej stopy całować będzie.
I nagle pojął, że mu kawał duszy wydarto, że z nią utracił siebie samego, że ziemia się przed nim rozstępuje a strop niebios w nieskończoność ucieka...
Musiał ją odzyskać — musiał...
Gwiazdy gasły...
Puścił się jak strzała w pogoni za pociągiem.
Szalonymi skokami biegł w gęstym tłumie ludzi, roztrącał ich, bił, deptał po nich, czuł, że uderzenia spadały na niego jak grad, słyszał jak pędzi za nim jakiś dziki, czarny potwór.
Już pozostawił przedmieście poza sobą już ucichł wrzask wielkiego miasta, zdawało mu się, że widzi czerwoną latarnię pociągu, widział ją dokładnie, jak migotała w pobliżu szatańskim ślepiem, słyszał wyraźnie szyderczy głos: napróżno, napróżno... ale nic go wstrzymać nie mogło, siły jego olbrzymiały, a nogi zaledwie ziemi dotykały.
Szał począł go ogarniać.
Przedziwnie pięknie.
Jego myśli splątały się w błędne koło, ścieśniały się, zwiły się w kłębek, to znowu się rozszerzały, coraz większe zataczały linie, rozprężały się w olbrzymie koła — coraz większe, coraz szersze. Niektóre pękały w tem naprężeniu i wyskakując pryskały skrami, rzucały się ku niebu jak ogniste błyskawice i zamierały, sycząc gdzieś po za krańcem nieba.
A wpośród tego koła rozszalałych myśli, tańczyły dwa nowo wylęgłe, niekształtne wyrodki jego duszy, tak, jak na klepisku stodoły tańczą dzieci w kole dorosłych, w czas dożynku.
Cały świat wpadł w ten straszny wir tańca i szału.
Domy tu i owdzie po drodze porozrzucane, zbiły się w jeden czarny, szalejący pas, drzewa kołowały wkrąg siebie, ziemia sklepiła się, to znowu zapadła w przepaścistą dolinę, drżała i trzęsła się.
Upadł, zerwał się znowu, biegł, szalał, znowu upadł, i znowu się porwał wściekłą mocą; myśli jego obejmowały teraz całą ziemię, objęły ją do czerwona rozpaloną obręczą, ściskały ją coraz ciaśniej, coraz wścieklej... A teraz zdało mu się, że ziemia łoskotem spadających światów pęknąć musi, a wtedy może obręcz jego myśli pęknie, stężeje w jedną pięść ognistą i uderzy gdzieś z taką mocą, że szczątki jakiegoś świata wokół się rozprysną gradem siarki i ognia, co cały wszechświat w jedną bryłę stopi.
Biegł, pędził w ciemną noc, coraz głębiej w pola i bagna, przebiegł torfowiska i moczary, już doganiał gorejące ślepie szatana już chwytał za koła ostatniego wagonu — naraz krzyknął straszliwie i padł na szynach.



Pochyliła się nad nim niepochwytna postać kobiety z rękami które słońce przeświecało.
Wokół jej czoła wianek, z promieni światła spleciony, a wonią chryzamu nieskalanej czystości spłynęła na niego.
Przez dwa morza przyszła do niego — jedną i drugą górę przejść musiała, by mu dać swe serce — ale przyszła.
— Ukochany.
A było to jak dźwięk, nigdy nieporodzony, bez początku i końca.
Jak gdyby już rozegrany dźwięk fali rozdzwonił się tonem harfy Eola, spotężniał, wzniósł się pod niebo, zapełnił wszechświat i znowu zwolna opadał w nieskończoność niepoczętej harmonii sfer.
— Ukochany.
A było to, jak jasność przejrzystego obłoczku nad krańcem nieba. Rośnie, wzmaga się w świetlistą chmurę, rozciąga się falą ognia od wschodu do zachodu, zwolna niknie, blednie, gaśnie.
— Ukochany.
A było to, jakby się całe niebo w drobnym dżdżu sperliło, jak gdyby naraz chłodny strumień wiatru w parne południe spłynął, jak gdyby ostre skrzydło mewy zarysowało lekką bruzdę w szklistej powierzchni morza.



Tak, to było południe, czas żniw.
Przed domami siedzą żniwiarze i ostrzą kosy osełkami. Gromadka dzieci wybiega niesfornie ze szkoły, wykrzykując chórem do każdego przechodnia: Niech będzie pochwalony! Przed kuźnią stoi wpół pęknięty lemiesz pługa. Przed czworakami siedzą parobcy, dopóki ich dzwonek do pracy nie zawoła. Ciężka burza, ciężarna zniszczeniem i śmiercią wisi nad wioską.
Burza, która jego matkę zabiła.
Widział ją, jak w strasznem poczuciu śmierci wyjmuje mosiężny krzyż, jak klęka na środku izby i rozpoczyna litanię do świętej Dziewicy z Loreto.
Dzieci tulą się przestraszone do siebie w kątach izby. Grzmot piorunu uderza w ich duszę jak ryk trąby sądu ostatecznego.
— Wieżo z kości słoniowej —
— Módl się za nami, błagają dzieci z płaczem przestrachu.
— Arko przymierza —
— Módl się za nami.
— Pocieszycielko utrapionych...
Naraz pękło niebo z piorunującym hukiem. Izba zatrzęsła się, stanęła w zielonym ogniu tysiąca błyskawic, a z mściwym głosem Jehowy zmieszał się śmiertelny krzyk matki, piorunem rażonej...
Matka nie żyła...



Chciał się podnieść — wstać. Stęknął, oparł się obiema rękami o ziemię, chciał przyklęknąć, ale nie był w stanie.
Z jękiem upadł znów na ziemię, i w strasznym bólu słyszał, jak rwało mu się ze serca:
— Gdzież jesteś? Ty — Ty?
Szał go ogarnął.
Kołujące wiry piasku piętrzyły się nad nim ku niebu, to znowu wklęsały w bezdenne przepaście, a on w tym szale i zamęcie, ciskany jak piłka w górę, to zrzucany w otchłanie, krzyczał rykiem zranionego zwierza:
Gdzie jesteś — gdzie jesteś?




Na sierpie księżyca siedział szatan — chudy szatan ze zwieszonemi, długiemi nogami, urągliwą twarzą kozła i grał na skrzypcach. Każdy ton był długim sznurkiem, zakończonym ostrym hakiem.
Szatan rzucał wędki na niego. A miał przedziwną pewność oka. Jedna wędka za drugą zaczepiała się — jedna o mózg, druga o pierś, trzecia o szyję... Każdy ton zahaczał się o jego ciało, ranił go, wyrywał mu kawałki mięsa — leżał skrwawiony, oszalały z bólu — ale nie mógł się podnieść.
Bił ziemię pięściami, wgryzał się w piasek, wyciągał się i kurczył w drganiach konwulsyi, zrywał się i opadał na ziemię, a w niewypowiedzianej, śmiertelnej trwodze słyszał swój własny krzyk:
Gdzie jesteś — gdzie?
Naraz zdawało mu się, że cała ziemia stała się jednym przepotężnym organem. Tony były ciężkie i grube, wyrastały z ziemi jak olbrzymie słupy i otoczyły go lasem straszliwych filarów. Nad nimi spoczęła ogromna, ciężka kopuła, tak ciężka, że wszystkie filary poczęły się słaniać, trzeszczeć i pękać.
Teraz ziemia na niego spadnie. Ciężka kopuła organów go pogrzebie. Już poczęła się chwiać, filary zapadały, kruszyły się — chwilkę jeszcze...
Nadludzką siłą zerwał się i stanął na nogach.



Na sierpie księżyca siedział szatan ze zwieszonemi, cienkiemi nogami i grał na skrzypcach.
A do niego tuliła się bezwstydnie naga kobieta — kobieta upadku, kobieta jego miłości i śmiała się — na całe gardło śmiała się.
— Patrz, otóż to ja — nagroda twej śmierci krzyżowej — otóż to ja, złoty wóz Eliasza, który cię miał powieźć do nieba — otóż to ja, bogini Twych tęsknot nadziemskich.
To ja — ja — nałożnica szatana...



Wszystko znikło. Na niebie wykwitły pierwsze blaski brzasku.
To było słońce — to było szczęście.
On, syn człowieczy, którego ziemia sama porodziła, on, który deptał po trupach, który całopalne ofiary tysiąca narodzonych dzieci samicy szatana zaprzedał. — On — jakże On był potężny.
Żyły jego nabiegły krwią tysiąca ludzi na pastwę djablicy rzuconych, głowa jego sięgała aż ku niebu, bo nie mogła pomieścić straszliwego nabiegu krwi, a muskuły jego nabrzmiały jak olbrzymie maczugi, pełne szalonej siły.
Teraz musiał wyrzucić ze siebie ten wściekły orkan siły.
Teraz musiał spełnić czyn, godny człowieka, którego ziemia sama porodziła.
Jaśniało coraz więcej, brzask coraz wyżej wspinał się na niebo.
Otóż to — to był czyn, który spełnić musiał.
On był brzaskiem.
Poszedł w zapasy z ciemnością, wpił swe ogniste palce w ciemne niebo, schwytał je żelaznemi rękami i począł toczyć olbrzymie koło ciemności, coraz szybciej — ogniste palce utworzyły krąg ognia i światła, a ciemność znikała, zlewała się w ogniu, aż wreszcie na całym przestworzu rozbłysły jego do biała rozpalone ręce.
Zwyciężył, pokonał ciemność — on — czysty, nieskalany, biały dzień wniebowzięcia.
Pot strumieniem spływał mu z czoła i z wyciągniętemi ramionami, z krwią nabiegłemi oczami, z dzikim wzrokiem, stał On — On zwycięzca, tryumfator — słońce.
Posiadł szczęście.




PAMIĘCI SZOPENA


Był tym, co siedzi na Golgocie u stóp całej ludzkości, na krzyżu rozciągniętej. Całe wieki męczarń i bólu, cała wieczność strasznych cierpień, krzyków za odkupieniem, rozpacznych przekleństw i potępieńczego wycia za chwilkę szczęścia, przewaliła się huraganem błyskawic przez jego duszę. Cały żywot wszechistnienia rozpasał się piekielną męką w jego sercu — i siedzi u stóp krzyża i patrzy w czarną noc, a nad nim czarnym kirem zakryte słońce.
Był tym, co wściekłą pięścią wali o wrota niebieskie, klnie Przeznaczeniu, co mu żyć kazało, kalać się w błocie i śmieciach, opluwać się z wstrętem i wzgardą, tarzać się w ohydnem piekle wiecznie głodnych żądz. Wściekła niemoc zemsty rozszalała się w jego głowie, a z zachrypłego gardła rwie się dziki, straszny krzyk: Gdzież koniec, a gdzież początek — gdzież przyczyna i gdzież cel?
Był tym, co z błędną gwiazdą na czole, a z krwawą pochodnią w dłoni prowadzi lękliwy, przerażony tłum za sobą. Poprzez gąszcze ciemnych nocy przedziera się wśród wszystkich strachów i dziwów do podziemi, gdzie są ukryte nieznane, wyśnione, przeczute skarby. Idzie naprzód dumnie i rozpacznie, prowadzi za sobą ciemny tłum, a w sercu swem pyta się: Azali je znajdę? Wszak im przyrzekłem, jak długo jeszcze błądzić będę?
Olbrzymie słońce niósł w swej piersi, szedł, płynął w górę, coraz wyżej, stracił poczucie swej wszechmocy, woli, istnienia — białe skrzydła rozpostarł od jednego bieguna do drugiego i w godzinie zmierzchu zawisł ciężką zadumą nad światem.
A tam w dole kołyszą się zboża w sennem upojeniu, a tam w dole rozmajaczały się puste ugory a tam w dole straszą po ciemnych bagniskach błędne ogniki, — ach — tam w dole rozesłało się niebo w czarnych uroczyskach jezior, a z ich dna wykwitują blade gwiazdy i ścielą po szklistej powierzchni cichy urok zatopionych kościołów...




TOLEDO


Stał przy oknie Alkazaru i patrzał na dziwne miasto — miasto, które mu ojcowie jego przed tysiącem lat zbudowali.
Była noc księżycowa, a w upiornem świetle straszyły kształty i kontury miasta, co się dziwacznie połamaną płaszczyzną dachów u nóg jego rozścieliło.
Zdawało się, że ziemia się zatrzęsła; gładki, skalisty płaskowyż się połamał i pogiął; olbrzymie skalne złomy się poprzesuwały, wepchnęły się w siebie i popaczyły się.
I rzeczywiście było miasto zbudowane na dziwnie ukształtowanym terenie skalnym.
Był on niby miniaturowy łańcuch gór z tysiącem szczytów, dolin, zrębów, złomów, a na najwyższym szczycie, wybiegającym wysoko głaźnym stokiem, stał pałac książęcy, świetny, odwieczny Alkazar maurytański.
Patrzał długo na miasto u stóp swych. I widział tysiące ostrych, czarnych, dziwnie poplątanych konturów ulic, które olbrzymi teren dachów krajały w dziwaczny rysunek.
Cała biała płaszczyzna dachów wyglądała jak święty a tajemniczy ornament, złożony z mistycznych arabesków.
A było to, jakby ręka potężnego maga wyrąbała w białej powierzchni potężnej skały, święte runy najgłębszych swych tajemnic.
Z wyżyny Alkazaru wyglądało miasto, jak gdyby nie było budowane, ale w kamieniu wydrążone.
Przed jego oczyma rozścielało się miasto gdyby straszny, olbrzymi grób katakomb, opanowany Alkazarem, co wyniośle, poważnie i surowo smukłemi wieżycami wystrzelał w niebo ponad miastem.
Dreszcz przeszedł mrowiem przez niego, kiedy pomyślał, że zstąpi do tych katakomb.
Znał wprawdzie wszystkie zaułki, ulice i uliczki, znał ich skręty i sploty, ich krzyżowania i rozstaje; wiedział, że nie mógłby się w tej zawikłanej sieci ulic zagubić, a pomimo tego czuł jakąś tajemną grozę i przestrach, że mógłby się zabłąkać, lata całe błądzić w tym labiryncie i nigdy już z niego nie wyjść.
A nie było nikogo ktoby mu mógł pokazać drogę, bo miasto było martwe.




PRZEZ KOMNATY DUSZY JEGO...


I szła ku niemu jak światło zbłąkane wśród mgieł — jakby zwolna i z trudem przedzierała się świetlistą swą łaską przez głuche i ciemne opary, gdy w jesiennych rankach z nad bagnisk się wznoszą.
Szła, jak idzie na mile całe jęk dzwonów pod wieczór zimowy, po śniegiem skrzących się polach, po czarnych ugorach i mrozem skostniałych burzanach na bezprzestrzennych bachorzach.
Szła zwolna, faliście, jak zmrok, gdy znachodzi śnieżyste, fioletowym czarem spowite góry. Poprzez rafy i szczeliny wdzierają się ostre, długie kliny cienia, mrokiem swym stapiają czystą jasność i tęskne fiolety — wżerają się długimi, ostrymi językami w iskrzącą się biel odwiecznego śniegu; gasną zwolna kryształowe skry; mrocznieją płaskowyża i stoki; leje się cień, poważna, natchniona, pełna smutku, głębi i ciszy.
I szła ku niemu, jak idzie białe lśnienie srebrnych topoli w noc zaduszną, straszna i rozpaczna. Gdzieś na bólem stężałych polach osiadł i świszczy skłębiony tuman wiatru, a wraz biją o siebie smutnym dźwiękiem ostatnie, metalicznym łyskiem bielejące liście.
A po przez las kolumn szła ku niemu srebrna jaśń, cicha jaśń światła, drącego ciężkie opony mgły, falistość jęków rozbujałych dzwonów, ponura tęsknota mroków, spływających z gór w dolin padoły.




TREŚĆ
 19
 29
 35
 59
 81



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.