Przejdź do zawartości

Polacy w Ameryce/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Polacy w Ameryce
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1902
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Liczba wychodźców polskich, osiedlonych obecnie w Ameryce, nie jest dokładnie wiadomą, aczkolwiek ostatni spis ludności Stanów Zjednoczonych, dokonany w 1900 r., podaje cyfrę ludności polskiego pochodzenia na 1,264,000.
Cyfra ta jest stanowczo zbyt małą, ponieważ wielu wychodźców, pochodzących z państwa rosyjskiego, austrjackiego lub niemieckiego, przynależność państwową identyfikuje z ogólną narodowością tych krajów, czy to wskutek nieświadomości, czy też z obawy, że przyznanie się do polskości nie będzie przyjęte przychylnie przez Amerykanów. Wobec tego nie omylimy się bardzo, twierdząc, że liczba polskich wychodźców w Ameryce dochodzi co najmniej do 1½ miljona.
Z liczby tej większość ogromną, stanowią wychodźcy z Wielkiego Księstwa Poznańskiego, Prus Zachodnich i Śląska.
Po nich następne miejsce zajmują wychodźcy z Galicji, trzecie wreszcie — z gubernji Królestwa Polskiego i Kraju Zachodniego.
W łonie wychodźtwa polskiego nie brak rozdwojenia, które zauważy łatwo każdy, kto choćby czas krótki wśród Polaków w Ameryce przebywał. Wychodźcy z Poznańskiego, Prus Zachodnich i Śląska uważają za coś odmiennego wychodźców z Królestwa lub Galicji, i naodwrót, wychodźcy z Królestwa lub Galicji nie mogą często pogodzić się z charakterem poznańczyków i ślązaków.
Istotnie, charaktery ich, zapatrywania, sposób myślenia, a nawet życia, stały się całkiem różne, co i w stosunkach codziennych objawia się przez nadawanie sobie nawzajem epitetów, wcale nieprzyjaznych.
Poznańczyk aklimatyzuje się w Stanach Zjednoczonych najłatwiej. Wyrachowany, oszczędny, obliczający zawsze z góry, co mu każdy krok postawiony przynieść może, trzeźwo zapatrujący się na świat i ludzi, wyzyskujący wszystko, w czem widzi jakąkolwiek korzyść, nie robiący sobie skrupułów w interesie — prędko dochodzi do zamożności i przywyka do życia amerykańskiego. O powrocie do kraju rodzinnego nie myśli. Przybywa do Stanów Zjednoczonych po to, by tam pozostać.
Wychodźca z Królestwa Polskiego, oszczędny w zasadzie, wytrwały i niesłychanie w pracy cierpliwy, poddaje się łatwo uniesieniom, nie umie tak jak poznańczyk obrachowywać i przystosować się do miejscowych warunków. Z jednej strony nadzwyczajnie podejrzliwy, daje się jednak łatwo wyzyskiwać temu, kto zdoła pozyskać jego zaufanie; rzadko posiada spryt do prowadzenia interesów samodzielnie, lubi puścić czasem cugle fantazji i wydać choćby grosz ostatni dla dogodzenia dumie własnej. To też nie tak często, jak poznańczyk, dochodzi do zamożności: nie czuje się w Ameryce u siebie i wciąż marzy o swych chatach, polach, rzekach, gajach, krzyżach i kościołach, choć stosunkowo rzadko powraca do ziemi ojczystej. Zbyt mu imponuje dobrobyt amerykański, zbyt mu z nim dobrze.
Od jednego i drugiego zupełnie różny jest wychodźca galicyjski (zwracam uwagę, że mówię tylko o wychodźcy polskim). Do Ameryki przybył tylko po to, by grosz zarobić. O nic więcej nie dba. Gdy więc wychodźcy z Poznańskiego lub Królestwa, zarabiając więcej niż w Europie, więcej też na swe potrzeby wydają, dążąc do jakiego takiego komfortu — wychodźca z Galicji nie zmienia prawie sposobu życia, mieszka ciasno i brudno, pożywia się byle czem, aby tylko jak najmniej wydać.
Szczupłe są granice potrzeb umysłowych wychodźtwa polskiego w Ameryce, wychodźca galicyjski jednak i tych nawet potrzeb nie odczuwa. Dla niego obojętnem jest wszystko, co z wydatkiem choćby centa jest połączone. Nawet kościoła nie popiera tak jak wychodźcy z Poznańskiego, Śląska i Królestwa. Nie rwie się też ani do polityki, ani do prowadzenia jakichkolwiek przedsiębiorstw lub interesów — w obawie utracenia zarobionych pieniędzy. Wierzy tylko w swe silne ręce i spełnia niemi najcięższe, najgorzej płatne zajęcia bez szemrania, bo czuje, że i przy najgorzej płatnem zajęciu w Ameryce zarobi jeszcze pięć lub sześć razy więcej niż w Galicji, i tyleż zaoszczędzi.
Gdzież jednak wychodźca galicyjski zaoszczędzone pieniądze podziewa?
Odpowiedź na to pytanie jest właśnie jego stroną dodatnią. Oto najczęściej wysyła je lub wiezie po latach osobiście do kraju dla rodziny swej lub dla zakupienia, a częściej wykupienia z rąk lichwiarskich ziemi, do której jest gorąco przywiązany.
Nie mam pod ręką danych statystycznych, ale długoletnie przebywanie wśród wychodźtwa amerykańskiego i jego obserwacja pozwalają mi twierdzić stanowczo, że wychodźca galicyjski pomimo to, iż zarabia w Ameryce daleko mniej niż wychodźca z Poznańskiego lub Królestwa, wysyła daleko więcej od nich pieniędzy do kraju ojczystego i daleko częściej od nich powraca do niego — na swe stare siedlisko.
Pomimo znacznych różnic w charakterze wychodźców z Poznańskiego, Królestwa i Galicji, mają oni cechy wspólne, a mianowicie jednakowo gorącą wiarę, o czem już wyżej wspominałem. Wiara też przyczyniła się niezmiernie do tego, że ci Polacy dotychczas w morzu amerykańskiem nie utonęli.
Pracowitość czyni z nich znakomitą i w Ameryce bardzo pożądaną siłę roboczą, ale zamiłowanie w pijatyce, upór, nieprzeparta żądza postawienia na swojem, ujawniająca się w pieniactwie, oraz brak poczucia łączności zdziałały to, że pomimo wielkiej ich liczby żyją po największej części rozproszeni, nie są w stanie wytworzyć jakiej takiej siły, odgrywają przeważnie rolę parjasów na ziemi amerykańskiej.
Przyjrzyjmy się ich zajęciom.
Oto, wszedłszy do jakiejkolwiek większej fabryki amerykańskiej, zastaniemy tam napewno Polaków, ale nie w roli inżynierów, techników, urzędników, monterów. Miejsca te zajmują amerykanie, irlandczycy, niemcy, a często i czesi; polacy zaś stanowią ów szary tłum roboczy, wypełniający rozkazy innych.
Są wśród nich rzemieślnicy nieraz bardzo zdolni, ale i oni z rzadka tylko dochodzą do stanowisk robotników starszych, t. zw. foremanów, nadzorujących pracę kilku lub kilkunastu innych robotników.
To samo w handlu. Gdy daleko mniej liczni w Ameryce Czesi zajmują w handlu stanowiska wybitne, nie tylko jako urzędnicy w bankach, składach i biurach amerykańskich, ale jako właściciele handlów hurtowych, wielkich sklepów we wszystkich niemal gałęziach handlu i zakładów przemysłowych — Polacy ograniczają swą działalność handlową lub przemysłową na zakładaniu szynków (przedewszystkiem), sklepów spożywczych (t. zw. groserni), jatek, małych kramów, zakładów balwierskich, warsztatów krawieckich i t. p. drobnych interesów, i to w dzielnicach polskich, bo — z małemi zaledwie wyjątkami, nie stanowiącemi przecież reguły — nie posiadają ani sprytu, ani odwagi, ani dostatecznej znajomości języka, by prowadzić interesy wśród obcego sobie narodu.
Z poważniejszych przedsiębiorstw polskich w Ameryce, zacytować mogę tylko księgarnie i drukarnie J. Smulskiego oraz W. Dyniewicza w Chicago, drukarnię Związku Polskiego także w Chicago, zakłady dzienników: „Kurjer Polski” w Milwaukee, „Dziennik Chicagoski” i „Dziennik Narodowy” w Chicago, „Polak w Ameryce” w Buffalo; browary: Szrajbera w Buffalo, Maciejewskiego i Czai w Chicago, Żółtowskiego i braci Zyndów w Detroit, wreszcie browar polski w Scranton, którego firma nie jest mi znaną.
Oto wszystko. Z przykrością wyznać należy, że jak na ludność półtoramiljonową, to niewiele.
W drukowanej obecnie w milwauckim „Kurjerze Polskim” — „Historji Polskiej w Ameryce” — autor tej pracy ks. W. Kruszka tak pisze:
„Bezpośrednim skutkiem braku postępu na polu handlu i przemysłu było i jest po większej części zasilanie krewnych, pozostałych w „starym kraju,” do których setki tysięcy dolarów płynie z emigracji rok rocznie; następnie zakupywanie „lotów” miejskich (wymiary gruntu zwykle 25X125 stóp wielkości) i budowanie na nich domów mieszkalnych[1].
„Są to dwa główne powody z których przyczyny cierpi rozwój handlowo przemysłowy. Do pomniejszych należą: moc zabaw i używanie trunków alkoholicznych. Także w części brak umiejętności czyli uzdolnienia Polaków, osiadłych w obcym kraju, głównie z roli i miasteczek, przeszkadza w rozwinięciu handlu i przemysłu. Młodsza generacja, wychowana i wykształcona stosownie do potrzeb miejscowych niezawodnie w następnych latach dopełni zadania“[2].
Co się tyczy rozmieszczenia osad polskich na ziemi amerykańskiej, to idzie ono w parze z zaludnieniem ogólnem.
Wziąwszy do ręki mapę Stanów Zjednoczonych, dostrzegamy wielką gęstość miast, miasteczek oraz linji kolejowych w stanach wschodnich Unji, gdy tymczasem na zachodzie, a zwłaszcza w kierunku południowym, widzimy wielkie jeszcze przestrzenie puste, z rzadka tylko poprzecinane linjami kolejowemi. W tym samym stosunku rozmieszczone są osady polskie.
Jak wyżej nadmieniłem, wychodźtwo rolnicze polskie, zapoczątkowane w Teksas, zmieniło się z biegiem czasu na wychodźtwo przemysłowe, a ponieważ przemysł i handel Stanów Zjednoczonych nie rozwijały się w południowych dzielnicach, lecz na północnym wschodzie, przeto osady rolnicze polskie w Teksas stoją dziś zupełnie na uboczu, nie rozwijając się prawie od lat już trzydziestu. Natomiast tam, gdzie przemysł stanął na stopniu najwyższym, ludność polska jest największą.
Pierwsze miejsce pod tym względem należy się miastu Chicago, w którem ludność polska dochodzi do 150,000 osób, tworząc kilka dzielnic prawie zupełnie polskich, jak Stanisławowo, Trójcowo, Wojciechowo, Kaźmierzowo, Town of Lake, Bridgeport, Józefatowo, Jadwigowo, Kantowo, Marjanowo, Avondale, South Chicago i inne, noszące najczęściej nazwy, pochodzące od imienia patrona parafji.
Drugiem miastem pod względem ludności polskiej jest Buffalo w stanie Nowego Yorku. Ludność polska wynosi tam przeszło 40,000 osób i zamieszkuje także kilka dzielnic, niemal wyłącznie polskich.
Trzecie miejsce zajmują miasta Filadelfja w stanie Pensylwanji i Milwaukee w stanie Wisconsin. W każdem z nich ludność polska wynosi przeszło 30,000 osób.
Dalej następuje Nowy York z ludnością polską, dochodzącą do 20,000 osób, przedmieścia jego Brooklyn (obecnie przyłączone do Nowego Yorku) i Jersey City, liczące po 8—10,000 polaków; Baltimore, Pittsburg, Cleveland, Detroit, Toledo — po 15 — 20,000; St.-Louis, St.-Paul, Minneapolis, Duluth, Stevens Point, Bay City, Grand Rapids, South Bend, Cincinnati, Indianopolis, Rochester, Boston i inne, z których każde liczy od 5,000 do 10,000 wychodźców, nie mówiąc już o setkach miast i osad pomniejszych, zwłaszcza w okolicach górniczych stanu Pensylwanji, gdzie nieraz znaleźć można po kilkaset rodzin polskich.
Zdawałoby się, że wobec tak wielkiej stosunkowo ludności polskiej po miastach amerykańskich, powinna ona odgrywać rolę dość wybitną w polityce, jeżeli już nie państwowej lub stanowej, to przynajmniej miejskiej.
Tymczasem tak nie jest.
I tutaj Polacy stoją, w stosunku do swej liczby, na miejscu niemal ostatniem, ustawicznie pozwalając wyprzedzać się, co do wpływu politycznego, nie mówię już Czechom, ale nawet Włochom.
W takiem np. Chicago Polacy rzadko kiedy posiadają naraz dwóch radców w radzie miejskiej, a na tysiące urzędów miejskich parę tylko dziesiątków znajduje się w rękach Polaków, i to najczęściej urzędów zupełnie podrzędnych.
To samo dzieje się w innych miastach za wyjątkiem może jednego tylko miasta Milwaukee.
Politycy amerykańscy wprost lekceważą żywioł polskiego pochodzenia, nadając mu niejednokrotnie pogardliwą nazwę: voting cattle (bydło głosujące). A przyczyną tego jest, powiedziawszy w dwóch słowach: straszny brak u ogromnej większości wychodźtwa wykształcenia — choćby elementarnego.
Powrócę jeszcze do tej sprawy; dla dopełnienia zaś obrazu rozmieszczenia Polaków na terytorjum amerykańskiem, dodać muszę kilka słów o kolonjach rolniczych.
Najwięcej obfitują w nie stany Michigan, Ohio, Indiana, Illinois, Wisconsin i Minnesota, gdzie niejednokrotnie spotkać można całe okolice, zasiedlone wyłącznie przez Polaków, jak np. w stanie Wisconsin dokoła miasta Stevens Point lub w Indianie w sąsiedztwie miasta South Bend. Nie brak też farm polskich w stanach dalej na zachód położonych, jak w Południowej Dakocie, Nebrasce, Kolorado, a nawet Idaho i Wyoming.
Na południu, w stanach Missouri i Arkanzas istnieją również farmy polskie i osady, nie mówiąc o najstarszych a już kilkakrotnie wspomnianych kolonjach rolniczych polskich w południowych okrainach Teksasu.
Niemal bez wyjątku rolnicy polscy w Stanach Zjednoczonych wiodą żywot dostatni, a niejednokrotnie można wśród nich znaleźć ludzi bardzo nawet zamożnych, co nie jest dziwnem wobec ich oszczędności, pracowitości, znajomości rolnictwa oraz łatwego i zawsze pewnego zbytu produktów roli.






  1. O wpływie na stosunki ekonomiczne wychodźtwa — zwyczaju budowania jakimkolwiek kosztem własnych domów mieszkalnych znajdzie czytelnik wzmiankę obszerniejszą w dalszym ciągu niniejszego szkicu.
  2. Tak, ale ta młodsza generacja nie będzie już właściwie polską, p. a.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.