Przejdź do zawartości

Pracownia Suchodolskiego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pracownia Suchodolskiego
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pracownia Suchodolskiego.


Im rzadsi są u nas wielcy artyści, poeci, pisarze, tém więcéj zajmują oni tych niewielu wybranych, których nauki, sztuka, poezya wiarę i wyznanie stanowią; im z większemi trudnościami i zawodami spotykać się muszą na drodze swojéj, tém większego uwielbienia warci, gdy wytrwają do końca. Jeszcze malarze mówią przynajmniéj jednym językiem, całemu światu zrozumiałym, ich dzieła wszyscy rozumieją; lecz biedni pisarze rzuceni od losu wśród małéj garstki współtowarzyszów jednym językiem i myślami z niemi mówiących, a potrzebujący słuchaczów i odgłosu, jakże cierpiéć muszą, ograniczeni do szczupłéj często garstki słuchaczy, którą jeszcze ścieśnia przesąd, moda i uprzedzenia koteryj. Lecz cóż robić? mówimy jak Turcy: „tak było napisano“. Tak — dla nich napisany był los taki w księdze żywota, kazano im być głosem wołającego na puszczy, pieśnią umarłą wśród głuchéj nocy!
— Cóż robić!
Tak myślałem, przez Saski ogród, ogołocony z liści, idąc i kierując się ku pracowni jedynego może w kraju malarza oryginalnego, Januarego Suchodolskiego, którego dzieła namiętnie poznać chciałem — i artystę, razem pół-wojskowego, pół malarza, pół-szlachcica, który porzuciwszy to życie swojéj braci-szlachty próżniackie i niezapełnione, nie wahał się z swojém piękném imieniem wziąć pędzel w ręce. Cześć mu niech będzie, że zrozumiał tak dobrze, iż syn Skarbnego W. Ks. Litewskiego nie straci na tytule artysty. Chciałem poznać, powtarzam, i artystę i dzieła, bo nie widziałem jeszcze artysty swojaka; możnaż bowiem to imię dać wyrobnikom bez duszy i myśli, którzy niewolniczo wzory, często mierne bardzo, kopiują? Cieszyłem się, że poznam Suchodolskiego, którego za granicą cenią, co w kraju u nas — o cudo! — w kraju nawet już chwalić zaczynają. Szedłem do niego na chwilę tylko, nie mając żadnego tytułu, któryby mi serce i względy jego otworzył, ale ufałem trochę w los, a nareszcie w gościnność naszę krajową, któréj, jakem miał nadzieję, pobyt pod obcém niebem nie zatarł.
Jużeśmy byli we drzwiach domu, niepozornego wcale, ale czystego, i szliśmy po wschodach, mijając drzwi konsulatu austryackiego i kierując się wyżéj jeszcze. U progu przyjął nas brat artysty i śliczny pies duński, faworyt dzieci i ich obrońca zapewne.
Potém weszliśmy do ślicznego saloniku pięknemi malowidłami ozdobionego. Nie powiem nic o przyjęciu, bo na co to opisywać? A potém, mówiłem już, zdaje mi się, że nie miałem żadnego tytułu do lepszego od innych natrętów przyjęcia, których tylu często bardzo nudnych, a zawsze przynajmniéj pracującemu nie potrzebnych, kosztem drogiego czasu, przyjmować musi malarz w swojéj pracowni.
Lecz śpieszmy mówić o obrazach. Nad kanapą wisiała próba widoku morza, rozbijającego się o brzegi, z falami wzdętemi i rozpryśniętemi; tuż, dwie sceny życia wieśniaków toskańskich, przypominające wybornie tamten lud, jego fizyonomie i charakter. Z drugiéj strony drzwi podmalowany obraz dziecięcia z psem faworytem, który nas przy drzwiach przywitał. Drzwi te nalewo salonu prowadziły do świątyni artysty, do któréj, dzięki mojéj przewodniczce, i ja się dostałem.
Był to mały pokój. — Ale naprzód o samym malarzu. Człowiek średniego wieku, blady, coś wojskowego w twarzy i ruchu, wąsy tępo ucięte, uśmiech smutny i spokojny, ułożenie ujmujące i miłe, ubiór poufały i wygodny, zaniedbany, twarz wcale nie cudzoziemska, owszem, jeden z typów często u nas spotykanych. Zaledwie nas wprowadził do pracowni, sam usiadł do roboty, nie mogąc sobie przerywać, a myśmy ani śmieli mu przeszkadzać; — tak krótkie dni zimowe! tak drogie są chwile pracy! a obcy ludzie często tak nudni! Ja byłem obcy. — Patrzaliśmy zatém w milczeniu, sami sobie tłomacząc.
Jedno okno dość wysokie oświecało pokój z góry, dwa inne zasłonione były obrazami. Na kozłach stało wzięcie Achałcyku, sławne w dziejach ostatnich kampanij rosyjskich, wielki i piękny obraz, któremu podobny nieco mniejszy, a już skończony, stał obok. I pejzaż i okoliczności téj nocnéj bitwy przyłożyły się do uczynienia tego obrazu jedném z najmocniéj zajmujących dzieł artysty.
Widać na nim fortecę ze swemi kopułami i wieżyczkami bizantyjskiemi, z kilką dachami na płomienistém niebie, oświeconém ogniem wystrzałów działowych i pożaru, rzucających gorące światło na cały obraz. Żołnierze idą do szturmu, widać wodza zachęcającego ich i mówiącego im — naprzód! Turków broniących się zajadle na wyłomie. Wszystko to w czarnych a wyraźnych grupach maluje się na tle ognistém. Wpatrując się w obraz téj walki nocnéj, przy któréj płomieniach niknie blask świecącego spokojnie w obłoku księżyca, czuć się daje przerażająca prawdziwość, z jaką malarz oddał tę walkę, któréj tylko brakuje głosu, aby całkiem ożyła. Długo patrząc, zdawało mi się, jakbym słyszał wystrzały i krzyki i mimowolnie podniosłem oczy na malarza, który z fajeczką wojskową w ustach, spokojnie kończył wściekłego Turka, wspominając sobie może, że nie jednéj podobnéj walki był uczestnikiem i świadkiem. W tém zapewne jest tajemnica prawdziwości obrazu; któż lepiéj odmaluje bitwę nad tego, który był w niéj?
Wzięcie Achałcyku zachwyciło mnie. Większy obraz, kończący się jeszcze i stojący na kozłach, o bardzo wiele zdał mi się przewyższać ukończony mniejszy. Artysta w nim jeszcze śmieléj rzucił ogień i łunę na niebo i pejzaż, a walkę zażartszą jeszcze wystawił.
Poniosłem oczy z téj sceny na całkiem inną, wszakże na drugą bitwę, odległą od téj o kilka wieków, bitwę pod Grunwaldem. Chwila obrana nie zdaje się być bardzo korzystną. Można było w téj walce stanowczéj i pamiętnéj obrać inną, daleko bardziéj ożywioną, stosowniejszą niezaprzeczonemu talentowi artysty. Lepiéj może było wystawić sam ogień walki na skrzydle lewém lub jeden z epizodów dość obszernie opisanych w kronikach, to mnóstwo powiewających krzyżackich chorągwi z tylą godłami i herby, zamięszanie, w którém wodzowie sami się znajdowali, i bohaterów tego dnia: Jagiełłę, Witolda, Zyndrama Maskowskiego, nie patrzących na trupa Ulrycha Jungingen, nie słuchających obelg Markarda Salizbach i Sumberga, lecz walczących i nadstawujących piersi, w pojedyńczym boju, jak prości żołnierze. To charakteryzuje wiek i wojnę owych czasów, lepiéj daleko, niż zimna chwila rozwiązania dramatu, wobec trupa Mistrza i upokorzonych książąt Szczecina i Pomorza.
Z tém wszystkiém mimo niekorzystnie obranéj chwili, co może być nie winą artysty, lecz tego, co nie mając wyobrażenia zbyt dokładnego rzeczy, żądał obrazu i zmusił artystę do wystawienia tego właśnie momentu, jestto piękna karta historyczna, chociaż zimniejsza, niżby być mogła, gdyby to była bitwa, nie po bitwie. Dodajmy, że pejzaż, domyślony tylko, nie odpowiada dokładności, z jaką wykonane są stroje.
Drugi téjże miary obraz, odpowiadający zapewne pierwszemu, wyobraża spotkanie Jana III z Leopoldem, pod Wiedniem. Któż nie wie o tém ceremonialném spotkaniu? Kto o niém nie czytał? Kto go nie rysował? lub w książce rysowanego nie widział? Przedmiot ten, tak niewdzięczny i oklepany, także podobno przyjąć musiał artysta, nie sam go obrał; lecz w niedostatku ruchu i życia, którego téj scenie niepodobna nadać było, ozdobił go malarz cudnie bogatą kompozycyą, pełną rozmaitości i po mistrzowsku ułożoną. Można powiedziéć, że oklepany ten przedmiot stał się nowym pod jego pędzlem. Żal nam, że malarz nie miał więcéj jeszcze współczesnych portretów towarzyszy króla Jana, lecz i tak główne twarze są historyczne, a niedostatek reszty artysta pełnemi charakteru fizyonomiami zapełnił. Oba orszaki cesarza i króla są pełne typów rodowych i zupełnie się różnią fizyonomią i wyrazem. W oddaleniu widać siniejący Wiedeń.
Podnosząc oczy z tego obrazu, ujrzałem na ścianie szkic, który wyobraża i przypomina Suchodolskiemu pracownię jego mistrza, Verneta. Wyobraża on ogromną izbę bez sufitu, nieporządną; w niéj kilku uczniów pracujących, w środku zaś Verneta, dziwacznie ubranego, z bębnem na szyi zawieszonym, na którego psy szczekają. Któżby się domyślił, że ten bęben stanowił ulubioną rozrywkę malarza! Tak jednak było.
Całe ściany malarni Suchodolskiego okryte są szkicami maleńkiemi, widokami okolic włoskich; gór, chmur, nieba chwytanego w kilku chwilach, póki się nie zmieniło, uderzającemi trafnością; różnemi prócz tego drobnemi urywki, które są jakby dziennikiem życia malarza i miłém wspomnieniem. Jest tam i osiołek, co jego żonę nosił po górach, i wieśniacy włoscy, i głowy koni, i drzewa, i domki, i — bo czegóż tam niéma!? Wyznam, że wielką miałem pokusę jednę z tych drobnostek unieść na pamiątkę. Tyle ich tam jest! może-by nie postrzeżono! Wszak tak jakiś amator jedynego Rafaela wyniósł z Wilanowa, po którym tylko smutne ramki zostały... Lecz nareszcie przemogła pokusę uczciwość i nic stąd nie wyniosłem, prócz bardzo miłego wspomnienia.
Wpatrując się w jedno z zasłonionych okien, znalazłem na niém szkic pełen ognia, wyobrażający Araba pędzącego na koniu, z głową zabitego nieprzyjaciela, bladą i skrwawioną. W tym rysunku był cały poemat i ze dwa romanse. A jednak, na ostatniéj wystawie, jak słyszałem, tłum nie pojął tego szkicu piękności, i niektórzy go jak grzech artyście wyrzucali. Wielcy znawcy zaiste!!
Przechodząc od szkicu do szkicu po ścianach, zatrzymując się dłużéj przy niektórych, przypatrując się z gliny modelowanemu jeźdźcowi i zaczętéj budowie lilipuckiego okrętu, nie wiem, wiele tak czasu zjadłem. Człowiek najmniéj czuje czas, gdy go potrzebuje najwięcéj. Nareszcie obróciłem się i ujrzałem zdala przez dwa pokoje świecący obraz. Pobiegłem więc patrzéć jeszcze, czegom nie widział.
Był to Napoleon na górze Ś-go Bernarda, przy klasztorze stojącym w tych odwiecznych śniegach, w krainie lawin, wiatru i śmierci, przez którą tylko mogła prowadzić chęć chwały i uporczywa stałość bohatera, nielicząca przeszkód w niczém.
Góry pełne są wojska wijącego się po śniegach i zamieciach wszystko się rusza, tam Napoleon w swoim szarym surducie, otoczony sztabem rozprawia, tu grenadyery, paląc fajki, grzeją się u skąpego ognia, inni ciągną działa. Scena ta zaleca się nietylko wszystkiemi zaletami historycznego obrazu, lecz téż przezwyciężeniem trudności oryginalnego całkiem pejzażu. Tylko ci, co malują, pojmą, jak trudne jest światło wśród jednostajnych białych śniegów, pokrywających cały widok, i nieba równie prawie białego, przepełnionego tumanami śniegu.
Śmiesznie to może, ale wśród tak wielkiéj historycznéj sceny uderzył mnie drobny rys, pełen naturalności i wyrazu, którego może w obliczu Napoleona wspominać się nie godzi; widać tam mnicha wychodzącego z klasztoru, przeciw któremu niesie parobek wiązkę drew; w giestach mnicha tak widoczna jest wymówka za opóźnienie, że nawet myśląc o Napoleonie, patrząc na bohaterskie twarze jego staréj gwardyi, niepodobna wstrzymać uśmiechu, na widok tego epizodu. To dowodzi, że artysta pojął, iż aby obraz był całkowicie prawdziwym i naturalnym, nie dość w nim wielkich rzeczy; — potrzeba małych, lecz żywcem schwyconych z prawdziwego świata. Podobnie trafne epizody znaleźliśmy zresztą i w innych obrazach Suchodolskiego.
Wychodząc z tego pokoju, gdzie kilka jeszcze litografij nieprzyjemnie obok tak znakomitego obrazu swoją błahością uderza — szedłem spojrzéć w oczy dwóm cudownym Arabom, lecącym przez pustynię; jeden mianowicie, za którym powiewa palma, przed którym świecą kości zasypanéj karawany, uderzył mnie poetyczną koncepcyą i prostotą swoją. Lecz to wszystko potrzeba widziéć, nie czytać — pióro bardzo jest zimne, gdy walczy z pędzlem, bo pióra tak nadużyto, że dziś wszystkie wyrazy wypłowiały, wszystkie zdają się słabe, i naginane nie do myśli, lecz do frazesów, straciły władzę, sparaliżowały się, znikczemniały; przywykliśmy po większéj części słuchać nie myśląc, czytać nie przywiązując ściśle znaczenia prawdziwego do wyrazów; — biedny téż teraz, kto pisze.
Tak-em znów myślał, wychodząc z żalem z pracowni naszego Verneta — czas już było! A tyle tam jeszcze szkiców zostało na ścianach nie obejrzanych, tyle zapewne rysunków po szufladach, w których zapewne miło-by ścigać było myśl artysty i historyą jego obrazów. Ale obcy i natręt, musiałem wychodzić, a gdy znowu ujrzałem przed sobą owego duńskiego psa w przedpokoju, zdało mi się, żem się z rzadkiego snu przebudził. Gdyby mi na pociechę został był choć kawałek papieru zarysowany i podjęty z podróży! — ale nawet ani tego.

Warszawa, październik 1838.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.