Przejdź do zawartości

Prawda starowieku/Świadectwo Foki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŚWIADECTWO FOKI

Wiekowy dziad, wieszczun gromowy często gadał sam do siebie, czasami sobie śpiewał, a czasem, co prawda rzadko, zapominał się i szeptał w jakimś języku niezrozumiałym, którego nigdy nie słyszałem. Bo główna nauka lirników, to był tajny język. Z tego właśnie języka zdawali młodsi ślepcy egzamin przed sejmem lirnickim, także potajemnie. Bez egzaminu tego nikt nie mógł być towarzyszem bractwa ani do wiary lirniczej należeć. I takiemu śpiewać nie pozwalano. Ale to bywało na dołach tylko — tak dziad gromowy wspominał — i to bardzo dawno.
I trzymał ten starzec zwierzęta oswojone, całe gospodarstwo lasowe: lisy, łasiczki, sarny, sowy, kanie. A najwięcej gadów przeróżnych. Bardzo do nich przygadywać lubił, a umiał.
Cały ten świat — powiadał gromownik — to wielka księga. A tamten świat i dusza człowiecza, to granie, muzyka. Widzący wieszczun męczy się, odgaduje, odczytuje, a niewidomy nawet nie potrzebuje tego i zna więcej, bo wszystko mu gra, wyśpiewuje samo.
To pismo światowe pozakręcane, bardzo ciężkie. A czasem umyślnie na wywrót napisane, aby coś przeciwnego wyczytał jakiś taki ciekawski człeczyna. Bo ono dla świadomych tylko, dla tych, do których przyszło wezwanie niebiesne. Na obliczu człowieka wypisane jego myśli, jego chęci, dobro i grzech, to, czego chce. A na dłoni — dziedzictwo, dola: chce czy nie chce, tak jest i będzie. Kwiaty i zioła o ziemi wypisują, o glebie, jaka jest, była albo będzie. Wody o wnętrzu ziemi opowiadają, a także wypisują na skałach, na brzegach, na urwiskach i na dnie też. Ale czytaj tylko pilnie, wnikaj w to, synku! I to tylko, co odczytasz, co w głowie twojej odpisane z księgi światowej i co w uszach twoich ze światowej gry pozbierane, tym możesz kierować, przemawiać i innych prowadzić, nie rozkazywać, lecz ciągnąć z głębi, dźwigać do góry.
I jeszcze tak mówił starzec o graniu:
Watra dymem wylatuje, szuka sobie po górach drugiej waterki-siostrzycy. Ale też z daleka dopytuje się, śpiewa do niej, przemawia i szepce.
Ano posłuchaj: wiedzieć będziesz, co gdzie komu pisane, co komu grozi, co zrobić przeciw temu. Wszystko ci te watry w rozhoworach wyśpiewają, wyszepcą.
Wiatr gada albo raduje się, trembitami rozbrzmiewa albo kwili i skrzydłami bije, i w bębny wali, do boju wyzywa. Wiatrów jest dużo, różne są. Kraśny bywa ten wiosenny młodzik, junak. Śmieje się, skoczy koniem z połoniny na połoninę, kopnie Lodową Babę Eudokię, bardką dorębie i zaraz ciepło. A wyśpiewuje, jakby sto cerkwi pełnych śpiewało i jakby na każdej górze cerkiew. Wyśpiewuje nowe życie trawom, kwiatom, ptaszętom i dychaniu różnemu. A wiatr zimowy suchożebry sześcioskrzydły puszczołomiec: stadami konie mroźne wypędza, goni przed siebie, puszcze tratuje. A nocami o grobach wszystkich zawodzi i o tym, co się w nich dzieje-nie dzieje. I jakie to groby będą nowe. Nasłuchałem się go, a dawniej ciężko sercu było słuchać.
Wiatry, to najstarsze lirniki-muzykanty, jako my wędrowne włóczęgi. Lecą przed siebie kudłate, rozczochrane, niewidome, ale świadome. I jak dla liry, muzyki Bożej, nie ma zakazu, nie ma postu, tak nie ma i dla nich. Zawsze im grać wolno. I grają chętnie. A zawsze jest komu słuchać. Boć to i duchy puszczowe, i niauki źródlane z połonin, i Dido kosmaty, wychylają się z puszczy, wychylają się z traw, wychylają się z wody, słuchają wieści-powieści wiatrowej, nasłuchać się nie mogą.
Wędrował-jeśm i ja — prawił dziad — jako ci bujni wiatrowie. A potem już inne słowo do mnie przyszło. Dziad-lirnik zawsze wie, co ma śpiewać, kiedy pieśń jaką ma skończyć, a inną zacząć. I ja hen, na dołach, na polach-podolach, w jarach, na stepach szerokich, przed wielkimi roki zakończyłem pieśń moją lirnicką. Zawodzenie nad chęcią człowieka, że słabsza od pyłu bodiaków na wietrze, i nad dolą człowieczą, że żałośniejsza niż trawa spalona. Te dumy gorzkie, dumy pokorne skończyłem, przerwałem. I tam-jeśm, gdzieś na stepie, bractwo moje, którego ojcem wierchowym byłem, zostawił. Przecie chodzili do mnie bracia starcy ślepi, dreptali, kijami stukając, aż tutaj na wierch. Ciągnęli rzędem ślepym, jak dzikie gęsi, co już nie odlecą. Przychodzili, by sejmować po dziadowsku, grać i płakać nad dolą światową. A jam ich pocieszał, opamiętywał twardo. Przecie z płaczem wracali, męczyli się zanadto pamięcią dziadowską. A potem, oho! chodzić już przestali. A dziad sam tu pozostał, z gromami tylko. A śmierć coś na mnie nie ciekawa.
Tu usłyszałem pieśń gromową. Nie znałem jej przedtem, a to właśnie było słowo światowe, co zwało mnie tędy na wierchy, ot tu pod chmury. Śpiewał-jeśm nieraz ja i brać moja lirnicka starecka o Chmielu tym, co z człeczyny w poniewierce na lwa wyrósł. Sam czoło stawił wszystkim panom gwałtownikom. Wypędził ich, zgniótł, zgasił, w wodach pogrążył okrutnych. Śpiewałem też o Hetmanie, o tym skrzydlatym, co od Turków piersią starcowską dziatwę chrześcijańską zasłonił, a głowę bialutką, do królowania pomazaną, pod szable krzywe położył. Otóż i do mnie przyszły te głosy, że lew tu potrzebny i orzeł hospodni na borbę z nawałą gromową, z tą wiarą gromową. Dzieciątko Boże rączkami malutkimi mnie, stuletniego blisko, ujęło, naszeptało.
Foka przyznawał się dziedzicowi, że włosy jeżyły mu się na głowie, gdy oglądał poczynacza wówczas, kiedy zbierały się chmury gromowe i gradowe. Pełzły zza wierchów, a dudnienie i ryk gromów rozbijały się dalami. Wówczas dziad z twarzą wykrzywioną, z ustami półotwartymi, jak orzeł, co upatrzywszy zdobycz dziób otwiera, patrzył — ślepymi oczyma — w stronę chmur. Gotów do skoku, wychylając przez oparkanienie ganeczku wielką głowę z białymi kudłami. Wyklinał szeptem, czasem wyrzucał groźby.
— A gdy słuchały go chmury gradowe i tucze gromowe, nie tylko mnie chłopczynę i zwyczajnego chrześcijanina, także starców bywałych, naprzód lęk przysypywał, potem odchodził, a w końcu otucha w duszę wstępowała. Serce radowało się, burze niestraszne były, bo widział niejeden, co człowiek może i co nasza wiara potrafi, jeśli zna pismo światowe i granie światowe słyszy.
Nas wszystkich dziad świadomy pouczał o tajemniczym cesarzu żelaznym, co to w basztach skalnych i komorach, za skalnymi murami, zaworami skalnymi się zamyka, a uczłowieczyć się nie chce. I jak gazda z gazdami, choć i król, słowem dobrym na świętą wieczerzę proszony, pojednać się nie chce. Łakomy tylko tego, by deptać karki i chaty człowiecze, pola i chudobę gradami niszczyć, piorunami razić, gromowiskiem ogłuszać. Dlatego powiadał dziad:
To samo słowo, słowo pojednania narodzone na Wieczór Święty ma moc przeciw królowi, gdy hardością się pyszni, gdy poniewierać, na proch spalać chce ludzkie kości. Bo nie masz większej siły jak drzwi chaty na oścież otwarte całemu światu na Święty Wieczór, gdy Dziecię Boże do świata całego rączki wyciąga. Jednak należy się każdemu honor i cześć, niechaj więc gazda, bratając się w Święty Wieczór z całym światem podniebnym, do króla mocnego, do cesarza gromowego tak przemawia:
„Przyjdź królu czcigodny na Wieczór Święty. Rozgość się u nas, bądź łaskaw władco! Czemnie się kłaniam sile twej, twym ludom, ludom gromowym, gradowym, twym rycerzom, twym wodzom-panom i twej drużynie. Bo ponad nas wszystkich jest siła większa, świętsza, co dziś się rodzi i światło rozsiewa. Cesarzu, łaskaw przyjdź, razem z nami ją pochwal.“
Ale co wówczas robi cesarz gromowy? Zamyka się w okrutnych zamczyskach, zaryglowuje się, głuchy na słowo święte, w moc pioruna dufny i w harmaty gradowe. A wyjeżdża dopiero, gdy bukowiny się zazielenią, gdy pola w kwiatach, gdy łany kosy rozplotą. Z całą potęgą rusza, zniszczeniem grozi na to, aby ukorzyli się przed nim ludzie, aby za Boga go uznali.
Gramoli się jak niedźwiedź czarny, tętni wraz z całym wojskiem żelaznym, dudni hufami, szeregami koni żelaznych, o żelaznych rzędach, żelaznych tarnicach, uzdach i czaprakach żelaznych.
On-cesarz na wronym koniu ciężkim, ciemny, ponury, łyskaniem opasany, berła skinieniem rozkazuje. Na zdeptanie ziemi i na pogardzenie świętości sprzysiągł się wielką przysięgą gromową. Wokół niego wojewody gromowi, tuczowi bojary, jego synkowie, wnuki, krewniaki żelazni. Na przedzie zaś z gromowych krain skalnych zebrana muzyka wojenna: gromowi dudziarze, trembitarze, skrzypki i cymbaliści gromowi przygrywają do boju przeciw gazdostwom ludzkim, przeciw wszelkiej pasznicy, wszelkiej zwierzynie. Cesarz pysznie-wzgardliwie berłem błyśnie, wskaże na domostwa i pola. I zaraz zaczną gromami razić czarne wojska, lodami ostrymi zasypywać, ranić, liście obdzierać, pola tratować, chaty łamać i wywracać.
A wtedy gazdowie-synkowie Boży wspominajcie! To słowo wysoko nieście ku chmurom!
(Ilekroć wypowiadał zaklęcia ślepiec wielikański, wstawał, ręce przed siebie wyciągał, głowę do góry wznosił i bardzo wyraźnie szeptał:)
„Chwała wysokościom i głębinom świętym. Chwała gwiazdom-organom niebiesnym. A mir, pokój dobrej woli, trawom ziemskim, chatom, trembitom, fłojerom i sercom.“
To słowo miłowaniem ogromnym wszystkie twory ogarnie.
To słowo strąci w bezwieści, w przepaście światowe wojska żelazne, wszystkie hufce piorunowe.
Chwytaj, cesarzu wraży, swój miecz ognisty, zmykaj, czepiaj się siodeł i strzemion żelaznych, uciekaj! Ja słowem zbrojny daję tobie drogę, w przepaści, w bezwieści, ku lodom bezkreśnym, ku morzom bezdennym. Tam szukaj sobie sławy, ze smokami wojuj, pałace smokowe dobywaj!
Gdy zaś nie ustąpią zastępy wraże, wzywając świętych znanych i nieznanych, dobądźcie z głębi zaklęcia słowo niewypowiedziane, najświętsze, u każdego inne. Zatrzymajcie, spętajcie, zduście pętlami za szyję wojska gromowe! Aż giną, jęczą, o łaskę proszą... Tak niechaj czynią-poczynają gazdowie. Na chwałę Dzieciątka z gwiazd, w Jego imieniu, na cześć Narodzenia Świętego.


∗             ∗

I ten wieszczun i inni — tłumaczył Foka — dali nam zrozumienie, że nie kto inny, a właśnie święci posłańcy, robotnicy Boży, gazdowie tak łagodni jak gwiazdy co nam świecą, świat urządzają, porządkują, i uczą, ład i krasę tworzą. Nie moce gwałtowne, choćby nie wiem jak potężne. A dzieciątka Boże tańce wiodą radośnie i świat nimi weselą, serca mu dodają. Dawniej, bardzo dawno — tak przekazują starzy — kłaniali się ludzie gromom, padali plackiem na twarz przed piorunem, za Boga go mieli. Ale ci światłem z niebios oświeceni, ojcowie nasi, nauczyli już nas z dawien dawna, że nie przemocy pokłonić się należy. Tak to, przyjacielu mój, od świadomego człowieka, pieśniarza, od śpiewaków Bożych mamy to przekazanie, żeby raczej piorunom dać się roztrzaskać niż przemocy ciemnej się pokłonić. To jest prawo nasze wierchowińskie, prawda starowieku.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.