Przejdź do zawartości

Rocznica Marschnera

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Rocznica Marschnera
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rocznica Marschnera.


Setną rocznicę urodzin Henryka Marschnera obchodziły świeżo całe zjednoczone Niemcy. W Saksonii wszakże, gdzie się Marschner urodził, gdzie odbył studya prawnicze, które mu się nigdy na nic przydać nie miały, gdzie żył i gdzie tworzył, rocznica ta znalazła najszersze, najgłośniejsze echo.
Drezno przypomina go sobie szczególnie z tych czasów, kiedy roztargniony nieco, bo zakochany w pięknej Maryannie Wohlbrück, doskonałej śpiewaczce, występującej w rolach gościnnych na tamecznej scenie, zjawiał się z batutą w ręku przed dyrektorskim pulpitem w orkiestrze, zastępując coraz częściej zapadającego na zdrowiu kapelmistrza królewskich teatrów, Karola Webera. Zdawało się nawet, w czasie przedśmiertnej podróży Weber’a do Anglii, że Marschner całkiem obejmie obowiązki jego. Ale nie objął. Nie objął przynajmniej na stałe. Zaraz bowiem po zaślubieniu pięknej śpiewaczki opuścił Drezno dla Lipska.
Cofnijmy się jednak do Zittau, rodzinnego miasteczka Marschnera i do czasów, w których pobojowiska pod Lützen i pod Breitenfeld, świeżo kulami zorane, zazieleniły się po raz pierwszy niemal, świeżą, bujną runią. Była to epoka silnego rozkwitu romantyzmu w muzyce niemieckiej. Pieśni i ballady brzmiały wieczorami z każdego okna i z każdego ganku. Szczególnie wszakże piękne i świeże były te, które się rozlegały po ratuszowym placu, z dworku starego tokarza Marschnera, kiedy na ferye i święta przybywał z Lipska syn jego, Henryk. Zbierało się wtedy w dworku muzykalne grono kumów i kumoszek na cienką kawę i na gruby placek, a młody Marschner grał gościom na rozbitym nieco, panieńskim jeszcze klawikordzie pani Chrystyany Marschnerowej, z domu Cassel, śpiewając przytem tak pięknym głosem i tak przejmującym, że co młodsze mieszczaneczki spać po tem śpiewaniu nie mogły, a wszystkim pannom, z końca w koniec miasta śniły się smoki, zaczarowani królewicze i rozkochane w trubadurach księżniczki. Oklaskiwano tedy bardzo młodego „Heinza,” a to tem bardziej, im słodszą była cienka kawa, a placek im był grubszy. Głosy nawet słyszeć się dawały, że stary powinienby nie na jakiegoś tam kauzyperdę syna kierować, lecz na organistę. Osobliwie obstawała przytem pani Theresia Krodels, chrzestna matka Heinza, a żona sławetnego piwowara Krodels’a, który był oraz magistrackim sędzią w Żytawie.
Szczególnem w śpiewaniu młodego Marschnera i w graniu jego było to, że ani pieśni tych, ani ballad nikt w miasteczku nie znał. Grał je i śpiewał Heinz sam z siebie, jakby mu je podszeptywał duch jaki. Duchy były wtedy w modzie. Prawie tak samo w modzie, jak pieśni i ballady.
Pewnego wszakże niedzielnego popołudnia muzykalne grono kumów i kumoszek żytawskich doznało w domku tokarza zawodu. Heinz nie grał. Nie grał i nie śpiewał. Był chory. Co jak i z czego — nie wiedział nikt, nawet matka, pani Chrystyana, która zalewając się łzami, oświadczyła znajomym, że chłopak nic mówić nie chce, że kawa jest świeżo palona, i że w placku znajdują się pistacye. Zaczęto tedy szeptać, popijać, przegryzać, domyślać się i przebąkiwać o czarach — czary były wówczas także bardzo w modzie — przyczem zagadano się tak, że o najważniejszej kwestyi dnia, przybyciu wędrownego teatru, prawie że zapomniano.
Istotnie, do Żytawy przybył przed tygodniem teatr wędrowny; a ponieważ pierwsze jego przedstawienie w żaden sposób obejść się bez kantaty i ogniów bengalskich nie mogło, starał się więc dyrektor, który i muzyków w teatrze swoim miał o ognie i o kantatę. Z ogniami ciężko poszło. Balwierz, który je czynić umiał, zażądał za swoją sztukę dwu bitych talarów, z czego ledwo, nastękawszy się, dyrektor tyle jeszcze utargował, że aktorowie darmo przez miesiąc mieli być goleni. Za to kantata jakby z nieba spadła. Przysłał ją anonimus jakiś, i właśnie próbować miano, czyli się do muzycznych instrumentów teatru nadaje. Próbują tedy, aż tu trombonista jeden, zaciąwszy się raz i drugi na jakimś kunstsztyku, jak nie krzyknie na cały rynek, w którym buda stała:
— Ki osieł to nabazgrał?... A wszak-ci tego żaden uczciwy chrześcianin nie wygra, chyba mu czart pomoże!...
A były czarty wówczas także w modzie.
Ledwo to powiedział, rrym!... padło coś na strychu, aż się tynki posypały przez szpary w pułapie. Przeżegnali się tedy zaraz ludzie, trombonisty nie wyjmując, który aż zbladł, obaczywszy, jak nieoględnie w złą chwilę moc nieczystą wspomniał. Ale nie była to moc nieczysta. Marschner to młody był, Heinz niebogi, który kantatę swą sekretnie do teatru posławszy, sam się na strychu ukrył, aby posłyszeć, co też ludzie prawić o niej będą.
Jak gromem tedy rażony — gromy były, jak wiadomo, także nadzwyczajnie w modzie, — padł po owych słowach trombonisty i leżał czas długi, aż przywlókłszy się pod noc do ojcowskiego dworku, gorączki złośliwej dostał i od rzeczy gadał.
Przywołano wprawdzie zaraz balwierza, który ognie sztuczne rzuciwszy, tak i tak mu radził, wielkiej jednak pomocy leki nie przyniosły.
Powstał wreszcie młody Marschner z gorączki, ale głos ze wszystkiem stracił, tak, że ani mowy być już nie mogło o organistostwie. I dziw! Kiedy w dworku starego tokarza znów się zeszły kumoszki żytawskie na cienką kawę i na gruby placek, a Heinz do klawikordu siadł, odezwały się pieśni i ballady jego jakby żywym głosem, wprost jakby to, co młodzieniec nie wyśpiewane w piersi miał, w klawikord przeszło. W panieński jeszcze klawikord pani Chrystjany z domu Cassel. Chwiały się tedy głowy w czepcach i głowy w harbejtlach, i prognoskowano rożnie, póki Heinz do Lipska do Pandektów swoich nie wrócił.
Pierwszy ten zawód muzyczny nie był wszakże jego zawodem ostatnim.
W Lipsku bowiem nietylko muzyki nie zarzucił, ale coraz nowe pieśni tworząc, gdy do nich i większe dzieła przybyły, zapragnął wziąć sankcyę wielkiego mistrza Beethoven’a i udał się do Wiednia. Beethoven nie należał do ludzi najprzyjemniejszych. Gdy więc młody muzyk, drżąc cały, manuskrypta mu swoje wręczył, mistrz namarszczył się, naburmuszył, i przerzuciwszy kilka kartek, cisnął resztę na stół, mówiąc: „Nie mam czasu! Nie mam czasu!”
O niecnotliwy trombonisto!.. Jak zły uczyniłeś początek!
Marschner nie wpadł już wprawdzie w gorączkę, ale wszystkie swoje dzieła w piec rzucił, i do Lipska wracać nie chcąc, na Węgry, gdzie miał przyjaciela, ruszył.
Teraz wszakże stała się rzecz dziwna. Wśród nowych widoków, wśród swobody, jaką mu dało oderwanie się od prawniczych studyów, wśród atmosfery artystycznego, cygańskiego trochę życia, talent „Heinza” dojrzał, zmężniał, i wydał szereg dzieł nowych tak nagle, jak te rośliny, które przez jedną noc rosną, pączkują i wydają kwiaty.
Tu powstały opery: „Zaczarowana góra” do tekstu Kotzebue’go, „Saidar,” grany w Peszcie, „Tytus” do tekstu Metastasia (przedtem już przez Mozart’a opracowany), wreszcie „Henryk IV-ty,” którą to operę Karol Weber, wystawiwszy w Dreznie z dużem powodzeniem, przysłał Marschnerowi 10 dukatów honoraryum w złocie.
Była to na czasy owe suma bardzo znaczna, zważywszy, iż Klopstock za swoją „Messyadę” otrzymał od wydawcy jedwabną kamizelkę i dwutalarową sztukę srebrem.
Marschner był oczywiście uszczęśliwiony nietyle z pieniędzy, ile z tego, że mu płacą; jemu, który dotąd tylko za lekcye fortepianu szczupłe dyety brał. Zaledwie wszakże dostał owe 10 dukatów do ręki, wnet je — jak nasz Wolski po „Halce,” — z przyjaciołmi tegoż dnia przehulał.
Co zostało, to stosunek z Weberem i z Dreznem. Weber Marschnera nieustannie do Drezna przyzywał. Czuł on słabnące siły i chciał drogiemu sobie teatrowi przygotować godnego następcę. Ale Marschner opierał się długo. W Peszcie więc jeszcze powstały te dziwnej świeżości kościelne symfonie i mottety, w których syn tokarza powrócił do prostoty swych pierwszych pieśni i ballad żytawskich. Tu także powstała i „Lukrecya”, którą Gdańsk przed innemi scenami wystawił. Opera ta ukończoną była właściwie już w Dreznie, dokąd Marschner na owe nalegania Webera przybył wreszcie, ale gdzie — zrażony stosunkami biurokratycznymi, jakie w teatrze panowały, — osiedlić się nie chciał.
Na Lipsk i Hanower, na lata od 1828 do 1833, przypada najważnieszy okres twórczości Marschnera. Powstały wtedy kapitalne jego dzieła: „Wampir,” wystawiony w Londynie jeszcze przed ukazaniem się na niemieckich scenach, „Templaryusz i Żydówka,” oraz „Hans Heiling.” Giną przy nich i poprzednie opery Marschnera, i późniejsze także. W nich znalazł swój najdobitniejszy wyraz okres romantyzmu w muzyce niemieckiej; one też jedne przetrwały na niemieckich scenach, dotąd entuzyastycznie przyjmowane i z ulubionym „Frejszycem” chodzące w parze.
Bezstronny słuchacz przyznać wszakże musi, że po Wagnerze Marschner wydaje się naiwnym nieco. Jego prosty, prostymi środkami wyrażony sentyment nie znosi zbliżenia z żywiołową potęgą Wagnerowskiej ekspresyi, z jej namiętną siłą, z jej panteizmem, z tem wszystkiem, co się stało kanonem niemal w nowoczesnem pojmowaniu muzyki.
Zachowała się wszakże w operach owych rzecz jedna nienaruszona i świeża: fantazya ludowa, poezya ludowa, z owym powiewem romantycznym pierwszych pieśni i ballad żytawskich, a także śpiewność — w chórach szczególnie — ta sama, którą po utracie głosu umiał Marschner zakląć w panieński klawikord pani Chrystyany z domu Cassel. Został także humor ludowy, uosobiony w komicznych figurach trzech kapitalnych oper, których wystąpienia na scenie odpowiadają mniej więcej owym humorystycznym intermezzom, jakie wstawia Szekspir w swe dzieła, a które dają nietylko pożądaną rozmaitość, ale i tło, od którego groza sytuacyi tem więcej odbija.

Dziś, kiedy na ratuszowym placu rodzinnego miasteczka Marschnera stanęły śpiewacze drużyny niemieckich związków pieśniarskich, aby uczcić stary podupadły dworek, na którym świeci złoty pamiątkowy napis, wybłysła, wskrzesła, objawiła się raz jeszcze owa niezrównana śpiewność Marschnerowskich kompozycji w przepysznym chórale:

...Już śpiewak oniemiały
W mogile zimnej leży,
I tylko z wieńca chwały,
Kwiat na nią pada świeży...

Ale nie było już żadnej z tych kumoszek, które tu niegdyś słuchały pieśni i ballad Marschnera, chwiejąc głowami w wielkich czepcach, popijając cienką kawę pani Chrystyany i chwaląc pistacye w jej placku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.