Przejdź do zawartości

Strona:Charlotte Brontë - Dziwne losy Jane Eyre.pdf/457

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Schowam je, dopóki mi nie będą potrzebne. Zaczekają.
— A więc pani rozumie, czego się pani chce podjąć?
— Rozumiem.
Uśmiechał się teraz, i to nie gorzko ani nie smutno, ale pogodnie i z prawdziwem zadowoleniem.
— I kiedyż zamierza pani przystąpić do pracy?
— Przeniosę się tam jutro; a szkołę, jeśli pan sobie życzy, mogę otworzyć w przyszłym tygodniu.
— Bardzo dobrze; niech tak będzie.
Wstał i przeszedł przez pokój. Stanąwszy, popatrzył znów na mnie. Potrząsnął głową.
— Co się panu we mnie nie podoba, panie Rivers? — zapytałam.
— Pani nie zostanie długo w Morton: nie, nie!
— Dlaczego? Na jakiej podstawie pan to mówi?
— Czytam to w pani oczach; nie zapowiadają one utrzymania równej linji w życiu.
— Nie jestem ambitna.
Drgnął, usłyszawszy to słowo. Powtórzył:
— Nie. Co panią naprowadziło na myśl o ambicji? Kto jest ambitny? Ja wiem, że ja jestem ambitny; ale jakim sposobem pani to odkryła?
— Ja tylko o sobie mówiłam.
— No więc, jeżeli pani nie jest ambitna, jest pani... — przerwał.
— Jestem jaka?
— Chciałem powiedzieć namiętna, ale możeby pani źle zrozumiała to słowo i możeby panią dotknęło. Ja przez to rozumiem, że ludzkie uczucia i sympatje potężną nad panią mają władzę. Jestem pewien, że pani nie potrafiłaby być długo zadowoloną, spędzając wolne godziny w samotności, a godziny pracy na jednostajnem zajęciu, zupełnie bez podniety. Tak jak ja nie mogę być zadowolonym — dodał z naciskiem — żyjąc tu, zagrzebany w bagnach, zduszony górami — wbrew naturze mojej, od Boga mi danej — przy zdolnościach, jakiemi mnie niebo obdarzyło, bezpożytecznie skrępowanych.