bowałam farby na pendzelku. Zastanawiałam się przez chwilę nad tą zagadką, ale widząc, że jej nie rozwiążę, pewna zresztą, że nie ma większego znaczenia, wygnałam ją z myśli i niebawem o niej zapomniałam.
Po odejściu Januarego śnieg zaczął padać; zamieć trwała całą noc. Nazajutrz ostry wiatr sprowadził nowe opady, o zmroku dolina była zawiana i prawie niemożliwa do przebycia. Zamknęłam okiennicę, założyłam chodniczek przed drzwiami, by śnieg nie mógł się pod niemi wciskać, poprawiłam ogień i, posłuchawszy z godzinę zduszonej furji wichru, zapaliłam świecę, wyciągnęłam Marmiona i zaczęłam czytać:
Dzień oświecił Norhamu wzgórek z zamkiem na szczycie,
Rzekę Tweed, co głęboki nurt swój toczy obficie
I gór Cheviot wyżynę skalistą.
Grube mury zamkowe i wieżyca obronna
I dokoła zamczyska wstęga wałów ochronna
Zajaśniały poświatą złocistą.
Tonąc w muzyce wiersza, zapomniałam wkrótce o burzy.
Usłyszałam jakiś hałas: to wiatr, pomyślałam, tak szarpie drzwiami. Ale nie; to January Rivers, nacisnąwszy klamkę, wyłaniał się z mroźnego huraganu, z wyjącej ciemnicy — i stał przede mną, wysoki, w zaśnieżonym płaszczu, biały jak góra lodowa. Zatrwożyłam się nieco, tak mało spodziewałam się tego wieczora jakiegoś gościa z zawianej doliny.
— Czy może jakie złe wiadomości? — zapytałam. — Czy się co stało?
— Nie. Jak bardzo łatwo pani się przestrasza — odpowiedział, zdejmując płaszcz i wieszając go przy drzwiach, ku którym zpowrotem nogą podsunął chodniczek. Tupiąc otrząsał śnieg z butów.
— Zabrudzę pani czystą podłogę — rzekł — lecz tym razem musi mi pani wybaczyć. — Przysunął się do