Przejdź do zawartości

Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozmowa rwała się. Glaukus pożegnał rychło panią domu i odszedł. Wówczas kapłan zbliżył się do Jony i rzekł z ową słodyczą, którą potrafił pokrywać chytrość i srogość swego charakteru:
— Wiesz, żem nigdy nie krępował twojej swobody, moja wychowanico. Rad jestem, że roztaczasz rozmową uroki Aspazji, błyszcząc zarazem cnotą. Ale... bacz, aby złośliwość nie zaszkodziła twej sławie. Zaklinam cię, Jono!
— Co chcesz rzec przez to? — spytała z trwogą.
— Wolno-ż mi być po przyjacielsku szczerym?
— Proszę o to!
— Jak zabrałaś znajomość z tym... Glaukiem? — wlepił w nią oczy.
— Przedstawiony mi został, jako rodak mego ojca. Znam go tylko od dni ośmiu. Co znaczą jednak te pytania?
— Nikczemny potwarca!
Przerażona żądała wyjaśnień. Po udanem drożeniu się napozór wybuchnął oburzeniem:
— A zatem wiedz, że ten rozpustnik, który otacza się rozpustnikami, chełpił się w kąpielach publicznych znajomością z tobą i twierdził, że korzystał z twej miłości.
— To niepodobieństwo! Któż to mówił?
— Nie będę zdradzał imion. Niech ci wystarczy, że doznałem oburzenia, słysząc twe imię, podawane z ust od ust, jak imię tancerki. Dlatego przyszedłem tu, aby cię ostrzedz przed tym niegodziwcem. Rozumiesz teraz, żem musiał być względem niego niegrzeczny.
Była blada, jak płótno.
— Ale mam nadzieję, że obelga, pochodząca z ust człowieka, pogardzanego za rozpustne życie i nie cieszącego się ufnością ludzi uczciwych, nie mo-