Przejdź do zawartości

Strona:Elegie Jana Kochanowskiego (1829).pdf/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I smutna przy biesiedzie pomiędzy bogami,
Zaledwo ambrozyi dotknęła ustami,
Patrzyłbyś, jak ją bogi wskazują oczyma,
Gdy gniewem podżegana ledwo miejsce trzyma.
Ale i Mars nie zawsze zbroją się obwodzi,
Nie codzień mordu chciwy po ludzkiéj krwi brodzi,
Nagim był, kiedy bogom na widok przykładny,
Sztuczną siecią go nakrył Wenery mąż zdradny.
Ten co słupami znaczył zmierzone przestrzenie,
I jako Atlas niebios podźwignął sklepienie,
Kiedy lwa nemejskiego, kiedy Hydrę zwalił,
I pola Arkadyjskie z potworu ocalił,
Alcyd, wreszcie się poddał skłonnéj Eurytydzie,
I bez sromu pod prawa zwyciężonéj idzie,
Złożył z lwa ogromnego odzienie kudłate,
I z płochych rąk podaną wdział niewieścią szatę,
Pałkę rzucił, i korny, jak go nauczono,
W stwardziałéj dłoni wiotkie obracał wrzeciono,
I potrzymał zwierciadła, gdy lwią skórę wdziała,
I bohatera płocha dziewka udawała.
Co więc bogi i męże czciły w owym wieku,
Ty tego za srom nie miéj znikomy człowieku,
Godna po ważnych pracach płochéj chwili użyć,
I obok sławy drobne wesele wysłużyć,
Przyjdzie czas, w którym dziady naśladując twoje,
Winne miłéj ojczyźnie będziesz toczył boje,
Kiedy przyprą do granic nieskromione Scyty,
Lub indziéj Mars zatrąbi na nowe zaszczyty.