Przejdź do zawartości

Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

roboty, chciał się wyczerpać kopiąc i orząc jak opętany. Zamiast go uspokoić, to nadużycie sił fizycznych czyniły go bezbronnym wobec halucynacyi nocnych. Smutniał coraz bardziej i wpadał w rozpacz. Przy pracy unosił się na zwierzęta, bił je, łamiąc batogi na ich grzbietach, ciskał im obelgi, a gdy minął atak złości, porzucał zaprzęg i padał na ziemię gdzie stał, w poprzek zagonów nieraz depcąc i gniotąc zboże. Leżał tak napół-żywy nieraz całe godziny, wypijając po kropli kielich zła, jak pijak kielich wina. W domu podobnie, kilka chwil podniecenia sprowadzonego winem, a potem zatopienie się czas długi w ciemni milczenia, wypadnięcie gdzieś poza nawias, poza świat i życie.
Na pytania ojca odpowiadać mógł jedynie przez: tak, lub: nie. Pomiędzy ojcem a synem stała Aulari, niewidzialna dla starego, przeraźna dla Galderyka, bo nie była to już zmora, ale sama zmarła Aulari rozgniewana i mściwa, żyjąca strasznem, realnem życiem widmowem.
Galderyk ją słyszał i widział wszędzie. Trzaśnięcie mebla, stuk drzwi, szmer toczącego szafę robaka, chód szczura po strychu, to była ona, to wszystko była ona. Ona też jak sowa śmiała się w koronach drzew, ona jęczała jak... tramontana... i poruszała okiennicami. Wieczór, gdy wracał z pola czuł za sobą, słyszał nawet kroki ciężkie powłóczących się po ziemi, chorych nóg. Ona tak zupełnia chodziła po podłodze izby. Takie powolne