Przejdź do zawartości

Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Płonę. Pot sączy się ze mnie, jak łzy, co nie znajdują drogi powrotnej do oczu.

Takie rozpaczliwe pragnienie mam ujrzenia nieba, że przez litość przenoszą mnie w pobliżu okna.
Słońce już zaszło. A i światło zmierzchu bardzo już słabe. Nic mnie ranić nie może.
Leżę prawie całkiem rozciągnięty. Okiem mojem zdrowem utkwiłem w niebie a niebo przenika mnie, jakbym był przejrzystym.
Jestem, jak woda drżąca, jak jeden z owych małych stawków słonych, co w stepie przed domem wygnania mojego pozostawały na piaskach po odpływie morza.
Sirenetta przykucnęła u nóg moich. Widzę bukiet ciemnych irysów w tyle jej głowy.
Zdaje mi się, że jej serce dziewicze przelewa we mnie pełnię swych uczuć. Moje w tej chwili stanowczo uderza za dwa. Czuję je od stóp do głowy.
Wzruszenie mąci mi wzrok. Niebo oddala się. Zdejmuję przepaskę, aby oglądać je i chorem okiem.
W tem oku zranionem odbłysk gwiazdy zadrgał i załamał się jak w pryzmacie.
„Czy widziałaś pierwszą gwiazdę na niebie?” zwracam się do Sirenetty.
„Nie jeszcze,” odpowiada.
Widmo gwiazdy jest w mojem oku chorem.
Pytam: „Czy można stąd widzieć nów księżyca”.
Wstaje. Postać jej rysuje się przed oknem. Zdaje mi się, że urosła od stłumionego westchnienia.
„Nie odnajduję go.” — odpowiada. „Czy zejść mam do ogrodu szukać go?”
Daję jej moją tęsknotę na drogę.