Przejdź do zawartości

Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Oto krawędzie okłoku dymnego jaśnieją... olśniewają.
Czy słońce zwycięża?
Na chwilę zabłysnąć w błękitach, podczas gdy wielki płomień opada i łazi.
Ale w górze w sękach wysokich pni mały płomień przetrwał i gryzie.
Ale tam w górze w pniach zeschłych śmierci już poświęconych mały płomień uparty ostatniej szuka kropli.
A tajemnicza melodja w przestankach ataku wyrazistszą się staje. Jasna jest jak śpiew sopranowy. Porywa mnie w dal od wszelkich żarów.
Czy salamandry śpiewają?

Ocean śle swe podmuchy wiatru od jednej wyspy piaskowej do drugiej.
Łoskot i szum przytłumiają głos czarowny, który wyszedł z bolów pożaru.
Łoskot i szum zamieniają się w ryk bawołów, w skowyt lwic.
Płomienie z nową wściekłością wyżej i gęściej posuwają się naprzód w ordynku bojowym.
„Moim jest las“ — krzyczy bezlitosny dowódca, który moją ma twarz bojową — „moim las cały i woń wszystka.“
Pierwszym jest w ataku; i pierwszy czerwoną swoją ręką chwyta kolczaste wierzchy.
„Do mnie tu! Do mnie ludzie lasu“ krzyczy odważny przeciwnik, co ma moją twarz bojową.
Ogień stłumi ogień, płomień zdusi płomień, aby dwa wrogie popioły ziemię użyźniły na nowo.

Kto jest ten człowiek z twarzą opalona, w odzieniu