Przejdź do zawartości

Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
I.

Dzień był jesienny. Wracając z polowania, na błotach, don Setfano Arca, podległ tak silnemu paroksyzmowi febry, że o mało nie spadł z konia na bruk dziedzińca. Zaledwie wszedł do domu, rzucił się na łóżko.
— Co ci to, Stene! Stene! — wołał stary ojciec, zbliżając się drobnemi, niepewnemi kroki i pochylając się, z załamanemi rękoma nad synem.
Nietylko słaby głos starca zdradzał niepokój, biedak drżał cały a, że Stefan blady i z przymkniętemi oczyma, nie odpowiadał wcale, długo stał pochylony nad łóżkiem, łamiąc dłonie, z oczyma zamglonemi smutnem przeczuciem blizkiej śmierci.
Myśl, że może stracić syna, przerażała don Piane[1], pogrążając go w rozpacz.

Po chwili otrząsł się i drobnemi, niepewnemi kroki,

  1. Piane lypsian, w narzeczu miejscowem.