Przejdź do zawartości

Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jej, pięknych oczach jaw i się uśmiech szczerego zadowolenia“.
Chłopi wrócili do swego nawozu, a przewodnik pewnie odpoczywał w domu i liczył zarobione tej nocy pieniądze.

CXX.

Człowiek, któremu zaufali, zdradził i wydał w ręce siepaczy zbiegów pełnych wiary, nadziei, radości. Poszedł do zarządcy więzień, podjął kwotę wyznaczoną donosicielowi, i dołączył ją do sumy, którą dostał od zdradzonych. Źle patrzył Blanqui w twarz tego chłopca, może radość zamgliła mu wzrok, a może dusza czarna przewodnika skryła się i dostrzedz jej nie można było w spojrzeniu. Nie dawniej jak przed kilku laty, równie podłej zdrady dopuszczono się na księżnej de Berry, donosiciel mógł znać ten fakt i wziąć sobie za wzór swego poprzednika, którego imię stawiła pod pręgierz pogardy historya. Wiem kto to. Nazwisko jego mam zapisane wśród notatek, mógłbym je wymienić, kilka liter wysłanych do drukarni i podane by zostało na wieczną pogardę. Ale ostrze miecza pomsty ugodziłoby dziś już, w niewinnych. Zdrajca umarł, zostawiwszy potomstwo, dzieci i wnuki. Wiedzą one o hańbie przywiązanej do nazwiska i odcierpiały ją nieraz. Gdy któreś z nich się zbliżało, milkły rozmowy, wzrok się od nich ludzki odwracał, gdy wyciągali do kogoś ręce, byli jako żebracy odtrącani od progu. I pocóż karać jeszcze surowiej niewinnych? Blanqui miał największe prawo postawić donosiciela pod pręgierz opinii, a nie uczynił tego. Milczał pełen pogardy i nie uważał za stosowne, by o marnym człowieku świat się miał dowiedzieć, dlatego, iż