Strona:Harry Dickson -34- Wilkołak.pdf/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlaczego pan, mistrzu, rzekł się tak dobrego miejsca. Prócz jelenia i sarny — inna zwierzyna do wody nie ucieka, a raczej przeciwnie — idzie w głąb lasu.
— Masz rację. Ale nie zapominaj, że nie mamy do czynienia ze zwyczajną zwierzyną. Nasz zwierz zachowa się napewno inaczej niż każdy przeciętny.
— Czyżby to był jakiś zwierz myślący?
— Wilkołak jest chyba zwierzęciem myślącym, jak sądzisz?
— Wilkołak? I pan w to wierzy, mistrzu?... Niech pan nie żartuje ze mnie.
— Gdybym nie wierzył, nie brałbym udziału w tej obławie.
— W tej raczej nagonce...
— Nagonka jest na zwierzę, obława — na człowieka.
— Czyżbyśmy szukali człowieka, a nie polowali na wilka.
Polujemy na wilkołaka. Moim zdaniem jest to obława. Bo ten wilkołak jest napewno człowiekiem i dlatego wierzę w takiego „wilkołaka“.
Byli we dwójkę nieco na uboczu. Najbliższe od nich stanowisko znajdowało się na odległości około 30 metrów.
Strzelcy i naganiacze byli ze sobą w kontakcie za pomocą krótkich swistków. Na lewo od detektywów szedł Jeffries — sternik, o którym mówił kapitan Sandbury. Detektywi słyszeli go często, jak szedł, rozgarniając trawy... Od czasu do czasu świstał i Dickson mu na sygnały odpowiadał.
— Uwaga, panie, — wołał Jeffries.. — Paw z lewej ręki. Niech sobie leci. To nie wilk!
Piękny ptak poderwał się z gąszczu, wydał ze siebie pełny łęku krzyk na widok dwóch myśliwych i znikł w kierunku kanału. — Do zobaczenia innym razem! — skinął ku pawiowi rozbawiony Tom Wills.
Nagonka szła w dalszym ciągu przez las już trochę rzedniejący. Słychać było stałe granie psów i nawoływania naganiaczy. Na ślad wilka czy jakiejkolwiek innej drapieżnej bestii nie udało się natrafić.
W ten sposób nagonka przeszła siedem kilometrów. Na ósmym kilometrze zapowiedziany był postój.
— Co to! — rzekł nagle detektyw. — Nasz sąsiad się nie odzywa!..
Tom zaświstał w umówiony sposób. Jeffries nie reagował. Gdy Tom kilkakrotnie powtarzał sygnał — odezwał się dalszy strzelec.
Dickson był niezadowolony.
Wytworzyła się zbyt wieka luka w linii strzelców, tymbardziej, że psy węszą tylko bliżej środka.
— A możebym ja zajął jego miejsce, — zaproponował Tom.
— Teraz już za późno. Zbliżamy się do ósmego kilometra, a więc do postoju: zobaczymy gdzie się podział Jeffries.
Detektyw i jego uczeń przybyli ostatni na wielką polanę, dzielącą las od starego zamku. Wysoka wieża, której szczyty widoczne były jeszcze z lasu, teraz wyłoniła się całkowicie z za zieleni.
Strzelcy naganiacze szykowali się do odpoczynku. Wiązano psy i wydobywano posiłek. Powietrze było chłodne, ale rzeźkie.
Do detektywa zbliżył się Podgers.
— Chętniebym panów zaprosił do starego zamczyska, ale jak panowie widzą, jest to dziś tylko schronisko dla szczurów i myszy.
Zaledwie Podgers wymówił te słowa, gdy Dickson wyczytał na jego twarzy wielkie zdumienie.
— Brulls! — zawołał właściciel dóbr
Człowiek w zielonej kurtce podbiegł i stanął na baczność.
— Co to za porządki! Ktoś mieszka w zamku bez mojej wiedzy?
Harry Dickson podszedł do Podgersa i wskazał na dym, dobywający się z za murów komina.
— Niewątpliwie ten dym tak pana zdziwiał, — rzekł detektyw. — I ja już go widziałem. Sądziłem jednak, że ogień pod kuchnią rozpaliła służba, aby przygotować coś gorącego dla nagonki.
— Przeciwnie, — złościł się Podgers. — Wydałem rozkaz, aby nikt przed nami nie wchodził do lasu!
— Służba cała jest tutaj, prócz kilku ludzi, którzy zostali w DurhilI, o czym pan wie dobrze — Zaraz to sam sprawdzę, — gniewał się jeszcze ciągłe gospodarz. — Czy pójdzie pan ze mną, Mr. Dickson?
Podgers nie przesadzał, twierdząc, że w Fire Castle mają schronisko tylko szczury i myszy. Zamek miał pewne walory architektoniczne, ale na zamieszkanie w nim nie nadawał się już zupełnie. Były to już gołe mury, zaniedbane w najwyższym stopniu i grożące zawaleniem.
Gospodarz poprowadził swych gości przez długi korytarz. Zerwało się kilka śpiących nietoperzy, gdzieś załopotało kawka, a dzika kotka, prychając i jeżąc się opuściła kojec z małymi.
— Nie przypominam sobie, — mówił Podgers, by tu gdzieś był przewód kominowy.
Ziemiani szedł teraz pod górę po schodach i sapał jak lokomotywa.
Dotarli do tarasu przy wieży, nic nie znalazłszy.
Podgers proponował już odwrót, Harry Dickson wskazał mu miejsce na kamiennej podłodze, szczególnie błyszczące, jakby specjalnie wypolerowane.
— Oto gdzie zapalony został ogień!
— Tutaj? A gdzie popiół z tego ognia.
— Ma pan rację. Wyraziłem się nie ściśle. Nikt tutaj ognia nie rozpalał. Tylko dym wzniecał.
— Niema dymu bez ognia, — napół żartował napół irytował się Podgers.
— Przysłowie to powstało w czasach, gdy chemia nie była jeszcze tak szeroko znana jak dzisiaj. Nietrudno wywołać dym, nie powodując prawie zupełnie ognia.
— Ale poco operował ktoś tutaj takimi dymnymi świecami?
— Poto, aby coś komuś zasygnalizować.
— Sygnał? Z tego zamku? A więc ktoś nas śledzi i ktoś nas chce podejść!
— Tak należałoby sądzić.
— Ale kto taki?
— Może pański sternik Jeffries mógłby nam na to coś odpowiedzieć.
— Cóż ma Jeffries z tym wspólnego?
— Moglibyśmy go o to zapytać, gdyby udało nam się go odnaleźć. Ale jak narazie Mr. Jeffries jest nieuchwytny. Zaginął!
Podgers pochylił się przez parapet wieży i bacznym okiem przyglądał się ludziom na dole. Roz-