Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słów, bo dama jego, zajęta wyłącznie pilnowaniem męża, nie podniecała go do rozmowy. Drażniła go pusta, nadęta gadanina, bowiem dotąd brzmiały mu w uszach słowa tkacza, a poprzez żółtą poświatę sali widział ciągle słońce, przelśniewające małą stancyjkę chłopską, owianą czarem dobrodusznej, niedzielnej zaciszności.
Panna Ranghilda siedziała na końcu stołu i starała się kilka razy zwrócić jego uwagę, by doń przypić. Ale unikał z rozmysłem jej spojrzenia, bowiem mierziła go dziś najgorzej może z pośród wszystkich gości. Strój jej uznał za nieprzyzwoity i patrzył z prawdziwem zawstydzeniem na Johansena, siedzącego naprzeciw, który pochłaniał formalnie oczyma jej błyskające z pod koronek piersi, kark i ramiona, pochylając się przez stół, prawił jej komplementy. Słuchała nie bez zainteresowania tej karykatury wielkomiejskiego lowelasa. Oparła się o poręcz krzesła, widocznie podniecona. Gorąco, wino i rozgwar licznych głosów sprawiły, że na jej policzkach wykwitły silne plamy hektyczne, uśmiechała się, zlekka mrużąc oczy, i wyglądała, jakby była troszkę pijana.
Mimowoli zestawił ją w myśli z poważną, zdrową, rumianą dziewczyną wiejską, którą widział niedawno, a która w prostej ciemno-czerwonej sukience podobała mu się tysiąc razy więcej od każdej z tych papuziasto wystrojonych dam w jedwabiach i tiulach. Wodząc oczyma po całem zgromadzeniu, począwszy od podufałych w sobie proboszcza i obszarników, aż do milczących chłopów, rozmyślał nad tem, jak się sromotnie dał wywieść w pole. Sądził, że uszedł przeciwności kultury, a wpadł w ramiona pokracznej imitacji tejże samej kultury! Czyż nie