Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po długiem czekaniu ujrzano nareszcie postać samotnego wędrowca na szczycie pagórka. Był to Emanuel. Niósł na ramieniu jasną, letnią okrywkę i kroczył żywo w stronę wsi. Spostrzegłszy tłum przed domem zebrań, przyspieszył jeszcze kroku i w kilka minut później stanął u wejścia. Był blady mimo gorąca i forsownego marszu, a rysy twarzy zdradzały nerwowy niepokój. W milczeniu, niemal bezprzytomnie uścisnął dłonie tkacza Hansena i kilku stojących w pobliżu, poczem wszedł niezwłocznie do sali.
Natychmiast ucichły rozmowy. Wokół ścian stojący wyciągnęli szyje, by dojrzeć kapelana, któremu torował wśród tłumu drogę swemi małpiemi jakby ramionami tkacz Hansen, wiodąc ku górnej części sali. Dotarłszy tu, wskazał mu honorowe miejsce, stary, wyplatany fotel z dziurawem siedzeniem. Zamienili kilka cichych słów, poczem Hansen wstąpił na trybunę i dobył z tylnej kieszeni surduta wielki śpiewnik. Z książką w ręku stał przez kilka minut bez słowa i, wodząc po zebranych zwolna spojrzeniem, uśmiechał się złośliwie, a triumfująco. Uśmiech ten, skierowany pod adresem proboszcza Tönnesena, zrozumieli dobrze mężczyźni pod ścianami i przy końcu sali stojący i odpowiedzieli nań tą samą, porozumiewawczą wesołością. Wreszcie tkacz ozwał się głosem niewiniątka:
— Sądzę, drodzy przyjaciele, że należy zacząć od pieśni. Pan pastor Hansted nie wyraził specjalnego życzenia, tedy możemy wybierać. Cóż więc zaśpiewamy?
Zaczęły padać różne propozycje z tłumu, a wreszcie zgodzono się na pieśń: „Naprzód chłopi, naprzód wraz!“