Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wzruszony widocznym wysiłkiem, jakim chciała zataić strach, pocałował ją w czoło i powiedział:
— Nie bój się niczego, droga moja! Cóż nam obojgu zrobić mogą?

W podwórzu plebanji stał mały, nader skromny, dwukolny wózek, podobny bliźniaczo do bryczki weterynarza Aggerbölle. Tą znaną w całym okręgu bryczką pielgrzymował biskup ciągle po całej djecezji swojej, latem w płóciennym prószniku, zimą w wielkiej baranicy, w towarzystwie młodego chłopca stajennego, ze świecącym guzikiem u czapki. Nie szczędząc ani siebie, ani swego dychawicznego konia, trząsł się po wszystkich drogach w pogodę czy deszcz i spadał nagle na kark swym księżom w chwilach, kiedy go najmniej oczekiwali. Czynił tedy wręcz przeciwnie, niż czcigodni jego koledzy, oznajmiający z reguły uroczyście kilka dni naprzód, że przybędą, w tym celu, by w kościele i kuchni wszystko było gotowe na godne ich przyjęcie.
W chwili, gdy Emanuel dotarł do plebanji, siedzieli wszyscy przy śniadaniu, zastawionem wbrew tartemu zwyczajowi, pod kwitnącemi właśnie kasztanami. Stało się to na prośbę biskupa, który oświadczył, że jedzenie na świeżem powietrzu sprawia mu ogromną przyjemność, a panna Ranghilda musiała, mimo niechęci, zastosować się do tego.
Upał wielki panował przez całe przedpołudnie, a nastrój przy stole biesiadnym niejako ulegał wpływowi kanikuły. Mimo, że biskup starał się wielką uprzejmością zatrzeć wrażenie, jakie wywarł jego niespodziany przyjazd, proboszcz, ni panna