Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spełnić swą misję, a ponadto zbyt silnie już związany jestem z okolicą i ludźmi, tak że nici tych zerwaćbym nie był w stanie!
Biskup spojrzał nań zdumiony.
— A któż je panu każe zrywać?
— Jakto? — spytał. — Przecież ksiądz biskup mówił, że proboszcz Tönnesen zażądał mego przeniesienia. Nie mam przeto innego wyjścia.
— O tem to właśnie radbym porozmawiać z panem! — zauważył dostojnik i dodał: — Ale trzeba wracać, słonko przygrzewa trochę za silnie w tej południowej godzinie. O czemże to mówiłem... acha! Chciałem panu powiedzieć, a raczej zwierzyć się z czegoś w zaufaniu, co jest tajemnicą urzędową, której pod żadnym warunkiem powtarzać nie należy... Otóż krótko i węzłowato, ksiądz proboszcz Tönnesen, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, w dniach najbliższych zrzeknie się tutajszej prebendy.
— Proboszcz Tönnesen? — zawołał Emanuel i zatrzymał się pośród drogi z otwartemi ustami.
— Tak... jak powiedziałem... wedle wszelkiego prawdopodobieństwa! — powtórzył biskup, udając, że nie dostrzega zdumienia kapelana. — Zaproponowano mu... to jest... proboszcz Tönnesen otrzyma prawdopodobnie w czasie najbliższym propozycję objęcia odpowiedzialnego stanowiska poza właściwą sferą duszpasterstwa. Stanowisko to odpowiada właśnie jego uzdolnieniom i nie wątpię, że się zgodzi, tembardziej, że pozycja jego w gminie tutejszej stała się dlań wysoce przykrą, a nawet niemożliwą. Z tego już tedy nawet powodu radbym, byś pan został na tutejszej plebanji. Powstanie oczywiście wakans, a pan do-