Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

północ od wsi leżącym, gdzie się chronił tak często w początkach swej działalności duszpasterskiej. Cisza i osamotnienie tych miejsc zaczęły nań w czasach ostatnich wywierać znowu pierwotny, pociągający urok. Chciał tutaj w spokoju rozważyć mnóstwo spraw, które mu się nasunęły niedawno. Wędrując tam i z powrotem przez kilka godzin po jednej ścieżce, dumał często nad dziwnym, wprost obojętnym spokojem, z jakim przyjaciele jego i wszyscy chłopi kraju przyjęli dokonany zamach stanu, z jaką uległością poszli w kuratelę rządu, patrząc co dnia na deptanie nogami najświętszych praw swoich. Nawet człowiek taki jak cieśla Nielsen., którego wybuchy przejmowały nieraz zgrozą, gdy szło o naruszenie dumy i poczucie prawa, uśmiechał się teraz tylko pod wąsem i mawiał, że należy „jąć się obecnie innej taktyki.“ To samo powiedział Emanuelowi tkacz Hansen, przybywszy pewnego dnia o późnej godzinie. Przy tej sposobności objawił mu w zwykły swój, tajemniczy sposób po długiem kołowaniu, że wójt gminny nie stoi na wyżynie ważnej i odpowiedzialnej placówki, jaką zajmuje, a wkońcu dodał, że także prywatne stosunki wójta niegodne są człowieka, który chce być przywódcą wielkiej grupy uświadomionych, a chrześcijański światopogląd uznających ludzi. Emanuel nie zrozumiał wcale tych enuncjacyj i nie zależało mu wcale na ich zrozumieniu. Postanowił nie interesować się wcale polityką dnia bieżącego, która go wogóle niewiele zawsze obchodziła i o błahości, której był mocno przekonany. To co usłyszał, użwierdziło go jeno w dawnym poglądzie. Nie mogło przez to zgoła ucierpieć iszczenie się królestwa botego na ziemi, owej gospodarki ducha, która musi