Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Obejrzała się z wymuszonym uśmiechem.
— Acha! Już wiem... Otóż w kraju jak nasz, wedle słusznego zapatrywania pastora, pierwsze miejsce należy się ludziom o szerokich barach i czołach. Jak to trafnie powiedział pastor Hansted, historja poucza nas, że w Danji ginie i marznie wszystko, co nie ma czterdziestu stóp szerokości w piersiach, a dwudziestu od ucha do ucha. Zgadzam się zupełnie z panem pastorem, że my biedacy żyjemy jedynie z chłopskiej łaski i to wrażenie miałam sama przez lata całe...
I teraz nastała cisza. Nie wiedziano, czy brać to serjo, czy uważać za ironję. Tylko sam doktór odczuł, że grozi burza, i postanowił jej zapobiec.
— Może przejdziemy do salonu? — spytał.
Wszyscy wstali i zaczęli sobie dziękować. Spotkali się też Emanuel i panna Ranghilda i podali sobie ręce.
— Winszuję szczerze, panie pastorze! — powiedziała ze sztucznem ożywieniem — Wyrobił się pan na niezwykle wprawnego mówcę, którego nic zaskoczyć nie zdoła...

W salonie doktorostwa było dużo stolików i konsol wzdłuż ścian, a świeciły się na nich przysłonione abażurami lampy tak, że cała komnata tonęła w miłem półświetle i dawała wrażenie ciszy i pokoju gościom, siedzącym w miękkich, aksamitnych fotelach.
Dwuskrzydlne szklanne drzwi, wiodące na terasę, stały otworem. Widziało się przez nie masę egzotycznych roślin, palm i dracen, oraz ogród leżący niżej. Spojrzeniem objąć stąd można było duży