Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bytność u doktorostwa nie minęła dlań zresztą bez korzyści, bowiem przezwyciężył w ten sposób martwy punkt, na jakim trwał długo, i odzyskał elastyczność ducha, utraconą w dniu pogrzebu syna. W niedzielę wygłosił dla nielicznych zresztą parafjan swych kazanie, pełne gorącej wiary i uniesienia, tak że mu przy wyjściu ściskano dłonie i dziękowano. Za tekst wziął ewangelję Marka o wyżywieniu rzeszy ludu pięciu chlebami i rybami. Wedle zwyczaju opisał naprzód poetycznie uroczystą ciszę pustyni, wiecznie błękitne niebo i poszarpane złomy skał, rozgrzane palącem słońcem, potem zaś ciągnął dalej:
— Cudowne wyżywienie to dawało zawsze niedowiarkom powód do kpinek. Co za głupstwo, powiadają oni! Czyż można odrobiną żywności nasycić czterotysiączny tłum i zebrać jeszcze pięć koszy okruchów. Tak mówić może warjat tylko! Tak to powiadają owi biedacy, którzy znają jeno głód żołądka, ściągający kiszki. Ale my, znający głód ducha, wiemy dobrze, co to wszystko znaczy. Wszyscy znamy chwile słabości i niemocy, kiedy się wydaje, że wszystko wokoło to pustynia, że niema nigdzie źródła i sądzimy, iż wszystkie skarby nieba nie są w stanie nasycić łaknienia naszego... Nagle następuje jakieś drobne wydarzenie, lub pewnego dnia dochodzi nas małe, dobre słówko, mieszczące w sobie błogosławieństwo boże, i zaraz zieleni się wszystko przed oczyma naszemi i w sercach naszych. Zdaje się, iż pęknie pod naporem nadziei i rozkoszy, tak że nietylko czujemy się syci, ale możemy obdzielać hojną dłonią innych! Tak, przyjaciele, znane są nam dobrze takie chwile słabości, a jeśli mam być szczerym, to wyznam, że