Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/381

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wolnić się od trosk i pomarzyć chwilę, nie myśląc konkretnie. Wydało mu się, że widzi występujące z otchłani łyskliwe królestwo piękna, które po chwili nikło z powrotem. Jakieś wabne postaci jawiły mu się, to znów bladły, czasem też wołały, jak we śnie, dalekie głosy, zapadające po chwili w ciszę. Pocóż smutek, mówiły mu. Czemuż nużyć się ciągnieniem ciężaru innych ludzi. Rzuć kij pielgrzymi i chodź tu do nas, gdzie radość, wysoko, pośród chmur, króluje, podczas gdy smutek kryje się po ciemnych grotach nizinnych. Chodź tu, gdzie życie jest uroczystą ciszą, szmerem źródeł i tańcem po zieleni łąk...
Ocknął się nagle, a marzenia były tak lotne, że znikły mu z pamięci w momencie nawrotu rzeczywistości. Zostało po nich jeno uczucie większego ucisku na piersi, gdy szedł wolnym krokiem ku chatom na bagnach.
Stały po obu stronach koryta wyschłego dawno potoku, a były to nory lepione z błota, krzywe i podpierające się wzajem przed upadkiem, to znów przysiadłe blisko siebie, dumające nad swym losem. Dzieląca je przestrzeń zapełniona była gruzem, słomą zbutwiałą i skorupami naczyń. Ni jeden dom nie miał jasnych, czystych szyb, każdy zaś świecił wielkiemi dziurami w zapadłej strzesze.
Emanuel zbliżył się do stojącej na skraju lepianki, o rozdętych bokach z dwoma maleńkiemi okienkami, które wyzierały z pod krzywego szczytu, niby para złośliwych oczu. Przed chatą stał pochylony, wysoki starzec i rąbał chróst siekierą.
Gdy podszedł bliżej, rzucił mu się do nóg mały, zajadły pies, zataczając koła, pokazując zęby i szczekając jak opętany. Emanuel nie uderzył jeszcze