Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/400

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stach, ale i on dziś nie miał powodzenia. Mimo białego krawatu i stroju duchownego, jego mała, śmieszna postać nie odpowiadała nastrojowi chwili. Sława jego zresztą znacznie ucierpiała w onym czasie, gdzie wszyscy, miast facecyjek i trzeźwych opowieści, pożądali wojowniczych okrzyków i proroctw zwycięstwa.
Zebrani zobaczyli tymczasem Emanuela i gdy Antoni skończył, na twarzach odmalowało się oczekiwanie. Oczy wielu zwróciły się nań, tak że nagle uczuł potrzebę mówienia i zdania publicznego rachunku z myśli, niepokojących go coraz to bardziej w czasach ostatnich. Sądził, że umysły będą dnia tego właśnie wrażliwsze na przyjęcie gorzkiego wyznania, jakie bez względu na skutki musiał zresztą prędzej czy później złożyć przyjaciołom.
Gdy wstępował na kurhan, lekki pomruk przebiegł po tłumie.
Zaczął od wdzięcznego wspomnienia przyjaciela, którego trumna zgromadziła tu obecnych. Powiedzieć o nim można, że „Bóg go pobłogosławił, on zaś stał się błogosławieństwem innym.“ Atoli drogi zmarły został, zaiste, rozczarowany w swych wielkich nadziejach, a to zwłaszcza w czasach ostatnich. Nie wspomniał o tem sam, ale musimy to przyjąć za prawdę. Dzieci boże przechodzą straszny okres życia, bowiem wielka bitwa została przegrana, nadzieje zniszczały, a jak po każdej klęsce, niewiara i brak zgody rozpleniły się pośród pokonanych. Nie należy próbować krycia prawdy, ni też spychać na siebie wzajem winę, ale przeciwnie, spojrzeć w siebie badawczo i dojść, gdzie był błąd i omyłka. — Miast szemrać przeciw Bogu — krzyknął z zapałem — za to, że tym razem zawiódł nadzieje nasze, winni-