Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wełnianym szalem, drżała mimo to z zimna i co chwila wstępowała na mały wzgórek, skąd widać było całą zachodnią połać najbliższej okolicy.
Przed samym zachodem przybył nareszcie, a w kilka minut potem znaleźli się oboje w długiej alei kasztanowej, na końcu ogrodu, dla rozmowy bez przeszkód. Hansina siadła na ławce darnionej pomiędzy pniami drzew, zaś Emanuel chodził przed nią niespokojnie i opowiadał.
— Odzyskaliśmy tedy swobodę! — zakończył, stając przed żoną — Możemy jechać zaraz po nadejściu zezwolenia.
Siedziała pochylona z łokciami na kolanach, wpatrując się w końce trzewików, któremi grzebała w mokrym piasku.
— Widzisz, Emanuelu... — rzekła z wahaniem, jakby szukała słów — ja nie mogę jechać z tobą do Kopenhagi....
— Co powiadasz? Cóż to znaczy?
— To znaczy... nie mogę jechać zaraz... — poprawiła się, widząc że Emanuel nie przeczuwa nawet jej planów — Wielkie miasto jest mi zupełnie obce, byłabym ci tedy ciężarem zanim doprowadzisz sprawy do porządku, znajdziesz stanowisko i założysz nowy dom... Pomóc ci w niczem nie mogę. Zresztą muszę i ja dojść z sobą do ładu. W czasach ostatnich wszystko tak się powikłało tutaj...
— Masz zupełną słuszność w tym względzie, — przyznał, chodząc znowu tam i z powrotem — tylko nie sądź, że ci tu będzie dobrze. Spostrzegłem dziś jadąc przez Skibberup, że żyjemy nie pośród przyjaciół, ale zaciętych wrogów.
— Przewidziałam to już. To też przyszło mi na myśl, że mogłabym przez pewien czas mieszkać