Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/466

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ubóstwa, wyzwolenia duszy i odblasku niebiosów na ziemi, jak powiada Pismo. Zrozum mnie, a uczujesz litość. Po raz trzeci pozdrawiam cię imieniem Pańskiem. Wracaj, Trino, do domu i pochwal Pana! Ale nie zapomnij pomodlić się także za tych, którzy nie są tak szczęśliwi, by mieć zapewnione miejsce u progu nieba. Pomódl się za mnie!
Podał jej rękę.
Złośliwy uśmiech zjawił się na jej twarzy.
— To warjat! — pomyślała.
Ale nie mogła oprzeć się długo słodyczy jego spojrzenia, gestowi prośby, jakim wyciągnął dłoń, oraz urokowi całej jego postaci.
— Podajże mi rękę! powiedział.
Z wahaniem i niepewnością podała mu wkońcu swą ordynarną łapę.

Droga, którą szedł Emanuel, zwężała się ciągle, aż ujrzał przed sobą jeno podwójną kolej wozu, ciągnącą się żółtawem pasmem przez ciemne wrzosowisko. Wkońcu i ten śladł znikł i tylko ścieżka biegła w bezkreśną dal, ponad którą wyśpiewywał desperacko skowronek, jakby chciał usunąć tę smutną głuchość pustaci.
Dotarł wreszcie do celu, to jest do sygnału morskiego w kształcie krzyża na krańcu przylądka, opadającego stromo w fiord. Skały były tu poszarpane i niemal pionowe.
Widok ściele się zazwyczaj po morzu szeroko, więc i tu spojrzenie szło daleko poprzez rozstęp ujścia fiordu, aż do przeciwległego brzegu. Był to rozłóg pól uprawnych, poprzecinany długiemi, kamiennemi tamami, co wyglądały na zboczach wzgórz niby