Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zwrócił się do pokoju, przystąpił do biurka, schował starannie list ojca do szuflady, przesunął ręką po włosach i czole, jakby chciał wypłoszyć wszystkie gnębiące myśli, wziął kapelusz, jedwabny parasol, stojący w kącie, i wyszedł.

Zszedł na dół po skrzypiących schodach, minął sień i zamierzał dostać się przez jedną z furtek i ogród na szczere pole. Przechodząc obok pierwszego, wielkiego trawnika, posłyszał wołanie. Poznał głos panny Ranghildy i zniecierpliwił się trochę, bo pragnął właśnie samotności. Ale musiał się obrócić i pozdrowić.
Panna Ranghilda szła ku niemu od strony werandy. Miała jasną, poranną sukienkę w kwiaty, z miękkiego, ciepłego materjału, o wielkich bufach u ramion i długim klinowato zakończonym staniku. Gdy schodziła ze stopni werandy, dostrzegł wychylające się z pod dolnego rąbka spódnicy szpiczaste, lakierowane trzewiki z klamrami. Przez plecy i górną część ramion spływał blado-niebieski woal, a na wiewiórczanego koloru kędzierzawych włosach tronował ogromny kapelusz słomiany, na karku podgięty i spięty agrafą.
— Czy mogę zamienić z panem, panie Hansted, słów kilka, zanim pan odejdziesz? — spytała swobodnie — Czy zechce się pan udać ze mną na chwilę do kasztanowej alei, radabym zobaczyć, czy nie pojawiło się tam przypadkiem kilka fiołków.
Szli obok siebie. Ogród, będący jak plebanja sama dziedzictwem pastora-miljonera, przypominał park rycerskiego dworzyszcza. Posiadał rozległe trawniki, boskety, wielkie wazy kamienne, długie