Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak! — odparł, mierząc ją podejrzliwie — Miałem wówczas piętnaście, czy szesnaście lat... Ale czemuż pani o tem mówi?
— Doprawdy... nie wiem sama.
— Czy pani rozmawiała z kimś niedawno o mojej matce?
— Tak. Ojciec mówił mi właśnie dzisiaj dopiero... Ojciec spotkał kogoś, kto znał matkę pańską swego czasu...
Zasępił się.
— Tedy ojciec opowiadał pani prawdopodobnie o... śmierci mojej matki?
— Tak!
Ciemne rumieńce okryły policzki kapelana. Po krótkiem milczeniu rzekł głucho, drżącym od wzburzenia głosem:
— Moja biedna matka była ofiarą swej epoki, swej rodziny i społeczeństwa, którego członkinią i pani również jesteś. Od chwili urodzenia, wkładają na nas wszystkich kaftany warjackie, w których zwolna konają ci, którym brak odwagi, lub siły, by je rozerwać.
Spojrzała nań z niejakiem zdumieniem i powiedziała:
— Cóż pan chcesz przezto powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że, mówiąc szczerze, wszyscy toczymy bój mniej lub więcej zacięty, ze znużeniem życiem, zniechęceniem i poczuciem osamotnienia. Owa choroba, jakkolwiek ją nazwiemy, to gorzki owoc naszej hiperkultury. Zdarzają się silni, zdolni nieść to brzemię, nie stając się zupełnemi kalekami, ale innym, i to nie zawsze najniklejszym, serce pęka. Zobaczy pani, niedługo padniemy w tej walce wszyscy, zwłaszcza my, biedne karykatury