Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widzę ponadto ojca pani, biegnącego tu spiesznie. Wierzaj mi pani, jakieś straszne nieszczęście przydarzyć się musiało sałatom... Zegnam uprzejmie... sługa uniżony!
Proboszcz Tönnesen ukazał się w istocie na końcu alei. Kroczył z rękami na plecach, układając widocznie mowę powitalną. Gdy ujrzał na ławce młodą parę, wykonał niezwłocznie zwrot na pięcie i poszedł inną ścieżką, w głąb ogrodu.

Panna Ranghilda siedziała jeszcze chwilę na ławce zamyślona i patrzyła w ziemię. Potem wstała i ruszyła na plebanje, gdzie spotkała z racji przyjęcia zupełnie tracącą głowę, starą służebnę, doprowadzoną do zupełnej rozpaczy długą nieobecnością pani. Musiała odpowiedzieć na tysiąc pytań, dotyczących przyprawy dań i urządzenia stołu. Panna Ranghilda wydała potrzebne rozkazy głosem stanowczym, w krótkich wyrazach, przeszła potem do pokoju i, wziąwszy z bibljoteki naoślep jakiś angielski romans, usiadła z książką przy oknie. Czuła przygnębienie. Po kwadransie spostrzegła, że nie wie, co czyta, spojrzała na zegar, stojący w rogu na postumencie. Była trzecia. Położyła książkę, zaczęła chodzić po pokoju, poprawiać to i owo, stanęła przed klatką, gdzie spała smacznie papuga, usiadła do fortepianu i zaczęła jedno z preludjów Szopena.
Potem znowu spojrzała na zegar. Było dziesięć po trzeciej. Uderzyła znowu kilka akordów, urwała nagle, zerwała się, wzięła gazetę z ciężkiego, machoniowego stolika pośrodku stojącego i siadła ponownie przy oknie. Z gazetą rozpostartą na kola-