Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mam czy nie mam, ale co prawda, to prawda, odezwał się Wawrzyniec spokojnie, lecz energicznie. Wszak mówiliście, gdyśmy usiłowali przebyć kosodrzew, „a nam co do panów, niech sobie robią co chcą, my się o nich nie potrzebujemy starać, skoro i oni o nas nie dbają.
Pylnuj swoho nosa, odparł surowo Iwan.
Dość tego Iwanie! Prosimy was nie mówić nic więcej, nie tu miejsce na kłótnie.
Iwan zamilkł, lecz odtąd zapanowało nieporozumienie między nim a Wawrzyńcem.
Po chwili, jakby nic nie zaszło, odezwał się Iwan łagodnie:
A no chybajmo, jesły majemo szcze hde zajty sehodnia, bo tu ne Czorna Hora.
Południe już się zbliżało, a ponieważ Wawrzyniec już wypoczął, przeto ruszyliśmy niebawem, aby na czas zajść do celu na dziś wyznaczonego. Wkrótce przeszliśmy granicę lasów, i posuwaliśmy się w górę doliną, po któréj już się tyle nachodziliśmy, lecz której roślinności prawie jeszcze zupełnie nie znałem. Przechodząc koło owej koleby, do której wczoraj w nocy po długiem błądzeniu dotarliśmy, zatrzymaliśmy się przez chwilę. Nasz znajomy chłopak stał przy niej, poznając nas już zdaleka. Uścisnęliśmy go, a dając mu małą pamiątkę, poleciliśmy cyganowi, aby mu od nas powiedział, że jest dobry chłopak, żeby takim zawsze pozostał, żeśmy go polubili i że jesteśmy Polacy. Chłopak dziękował i długo potem jeszcze widzieliśmy go patrzącego za nami.
Szliśmy już parę godzin, zanim się do owego miejsca zbliżyliśmy, gdzie potok w gwałtownych rzutach spadał między ścianami skał, a którędy się wczoraj wieczór spuszczaliśmy. Dolina wydawała się nam coraz większą. Zewsząd wpadały do niej poboczne dolinki, wąwozy, a ściany gór spadały ku niej ogromnemi piętrami. Przed nami na zachód wspinała się dolina w górę, zwężając się znacznie; zamykała ją stroma wysoka ściana, zagłębiona siodłowato. Od tego siodła na prawo wychylał się bok szczytu Pietrosu, na lewo zaś wznosił się w całej swej okazałości drugi szczyt jego, zwany Rebri. Kończasty ten szczyt widzieliśmy z Lunca ciasa w owej szczerbie, która nie była czem innem, jak owym wąskim grzbietem, po którym wczoraj nie mogliśmy przejść na wierzchołek Pietrosu. Piękny ten szczyt Rebri wznosił się terasami, coraz więcej ku górze się zmniejszającemi, że podobny był do egipskiej piramidy, lub raczej do wieży Babel, jak ją nam Doré w Biblii Starego Testamentu przedstawił, tylko że ten był wykończony i zdawał się już nieba sięgać.
Omijając ów przesmyk potoku, zwróciliśmy się na lewo pod Rebri. Niebawem trafiłem po terasach skał na istne wiszące ogrody kwiatów alpejskich. Na wstępie zajęły mię dwa gatunki z rodzaju Skoczka, inaczej Rojnika, należącego do rodziny Rozchodników, spokrewnionej z rodziną Łomikamieni, a mianowicie, Skoczek górski (Sempervivum montanum) i Skoczek kosmaty (S. hirtum). Podobne do skarłowaciałych kaktusów, miały one liście krótkie, lecz grube i soczyste, a kwiaty były u pierwszego barwy amarantowej, u drugiego kremowo-żółtej. Zaraz obok rósł Gwoździk pyszny (Dianthus superbus), którego korony kwiatowej blado-różowe płatki rozstrzępione były jakby w tysiączne delikatne fręzle. Od Gwoździka odbijały sztywnie osadzone i twarde jak pałeczki główki okwitłego już górskiego Rumiana wielkokwiatowego (Anthemis macrantha) Nawet i Lnu alpejskiego (Linum extraaxillare) nie zapomniała tu sobie posiać przyroda; widocznie nie spuszcza się na obcą pomoc, lecz sama zapobiegliwie myśli o przyszłości.
Wkrótce potem zeszliśmy na równiejsze miejsce, i zbliżyliśmy się do znanego nam jeziora. Tu spotkała nas ze strony Iwana mała opozycya. Wskazując