Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

moim w Poznaniu, czekać cię zawsze będzie, choć skromne, miejsce komisanta... tylko.. nie przy kasie...
Farceur! — odparł Wicek — attendez moi sous l’orme, vous m’attendrez longtemps.
Bez żartów, dobranoc...
— Dobranoc...
I tak ruszając ramionami, rozeszli się dwaj towarzysze w strony przeciwne, — Gucio poszedł z książką do domu.


Byłby może pan Wincenty daleko opryskliwiej przyjął rady i przestrogi swojego dawnego współucznia akademii, gdyby wygrana wieczorna nie czyniła go pobłażającym, szczęśliwym i pełnym wyrozumiałości dla całego świata... Znajdował to bardzo pięknem ze strony Pana Boga, iż się na nim poznał i tak go dzielnie podtrzymał. Ale za ten złoty medal i za tak piękną twarzyczkę, coś mu się też od Opatrzności należało. Honor jej czynił przecie.
Szedł litując się nad tym nieszczęśliwym pedantem Guciem... który świata i życia nie rozumiał...
Zwyczajnie kupczyk... syn kupca... krew nad stołem przykuta od wieków, zastygła i zgęstniała... On czuł w sobie szlachetniejszą rasę... i dumnie podnosił głowę...
Noc była prześliczna... księżyc, jakby z dekoracyi teatralnej naumyślnie się wysunął i srebrzył ścieżki, brylantował fontanny, gdy gaz złocił pasami dokoła aureolę budynków i pstrzył ulice pod drzewami.