Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tem szlachcic w boki się biorąc powiada mi z bryczki.
— Jam Eutymjusz Świderski — rozumie to pan?
Groźno mi to jakoś rzucił, a na mnie pogróżki sprawiają, że chłodnę i czynię się jakbym ich do siebie nie brał.
Zmilczałem.
— Świderski — powtórzył uśmiechając się. — Otóż tyle jegomości powiedzieć chciałem, że jakem nieboszczyka niemal do kija i torby przyprowadził, tak i was to czeka!
— Co ma być to nie minie! — rzekłem spokojnie z mojego wozu nie złażąc. — Zawsze acanu dobrodziejowi dziękuję za przestrogę, bo ostrzeżony bezpieczniejszy jest.
Widząc że ja to tak flegmatycznie biorę, mój Świderski rzucił się na bryczynie.
— Cóż acindziéj myślisz? co? — zapytał.
Trochem mu dał czekać na odpowiedź i powoli odparłem.
— Żebym się miał obowiązek tłomaczyć mu — nie wiem. — Co ja myślę to okaże przyszłość, ale to sobie mam za principium, iż się nie chwalę i nie mówię hoc, gdym nie przeskoczył.
Świderski śmiać się począł. Oczy miał jak dwie gałeczki czarne, wpatrywał się niemi we mnie niespokojnie.