Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lecz spokojnym, jak zawsze, publiczność zerwała się uradowana z krzeseł i z zapałem wołać poczęła:
— Niech żyje Napoleon!
— Konsul skłonił się na znak podziękowania i przedstawienie się rozpoczęło. Józefina siedziała blada i strwożona.
Wistocie, księżniczko, twój upadek zapowiadał nam nieszczęście — rzekła po chwili.
— On to właśnie uratował mi życie — rzekł Napoleon, zwróciwszy się do Wandy.
Miesiąc czasu zaledwie upłynął od zamachu przy ulicy Saint-Nicoise. Zamach ten, jak i inne, spełzłszy na niczem, podniecił tylko zapał ludu Bonapartego.
Styczeń dobiegał do końca; śnieg okrył pola i łąki białą oponą, nawet drogi były zasypane. Pomimo tego jakaś samotna kobieta, okryta płaszczem wieśniaczki, szła brzegiem lasu do Compiègne. Westchnienie ulgi wydobyło się z jej ust, gdy ujrzała przed sobą drewniany domek, rodzaj pawilonu myśliwskiego.
Doszedłszy do drzwi domku, otrząsnęła płaszcz ze śniegu i schyliła się, a wyjąwszy z pod kamienia, tworzącego próg, niewielki klucz, otworzyła nim drzwi i weszła do wnętrza mieszkania.
Znalazła się w izbie okopconej dymem i pustej prawie; zdjąwszy płaszcz, podeszła do komina, wyciągnęła z kąta smolne szczepy i rozpaliła ogień,