Przejdź do zawartości

Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przytem był ładny, dzielny, urodziwy, o pięknych wąsach trzydziestoletni mężczyzna — jednem słowem, krótko mówiąc, przydomek miał bardzo nieodpowiedni. „Chodź i ty”, powiedziałem, „napijemy się.” Poszedł. Zwróciliśmy się do baru „Ostatnia Stawka”, gdzie spotkaliśmy wychodzącego brata Królowej, Pat’a.
„Co się tak spieszysz?”, powitałem go. „Przyszliśmy wypić, zostań z nami!” „Wypiłem już jednego,” mruknął. „Cóż z tego? — wypijemy jeszcze, ” nalegałem. Pat zgodził się przyłączyć do nas, a ja wdzierałem się w jego łaski za pośrednictwem kilku szklanek piwa. Oh! nauczyłem się wielu rzeczy tego popołudnia o John’ie Barleycom. Zawiera on w sobie o wiele więcej, aniżeli przykry smak, kiedy go przełykasz. Oto, za te śmieszne dziesięć centów, ponure, mrukliwe indywiduum, które groziło nienawiścią, staje się nagle dobrym przyjacielem. Ożywia się, oczy patrzą przyjaźnie a nasze głosy mieszają się razem w opowiadaniach plotek o łowach i z całego wybrzeża.
„Małe piwo dla mnie, Johnny,” powiedziałem podczas gdy inni zamawiali sobie wielkie szklanki. Powiedziałem to jak doświadczony pijak, niedbale jakgdyby to była odruchowo rzucona myśl, która mi nagle przyszła do głowy. Przypominając sobie to dzisiaj, jestem pewny, że jedynie tylko Johnny Heinhold zauważył moje maniery początkującego pijaka.
„Gdzie on się tak ululał?, zapytał Spider poufnie Johnny’ego, poza memi plecami.