Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

własnym, obecnym, narzucającym się ustawicznie wszystkim myślom osmuconym i bezradnym.
— Może panowie herbaty? — rzuciła Helena między nich pytanie, niby znak życia najpowszedniejszego.
Zgodzili się. Rozmowa znowu nawiązała się, tym razem jeszcze mniej swobodna, chociaż obracała się dokoła spraw znaczenia bardziej ogólnego. Klemens co chwila rzucał ukradkowe spojrzenia w stronę Heleny. Chciał zwiedzieć się, czy Helena mówiła swemu kochankowi o nim, czy przyznała mu się, że była w Miedzborzu, następnie w Zakopanem. Bał się, by jej nie zdradzić jakiemś słowem, tem bardziej, że widział wzrok Seweryna, wciąż śledzący każdy jego ruch i spojrzenie, wzrok, podejrzliwie wpatrujący się w przestrzeń między nim a Heleną. W pewnej chwili, gdy Seweryn wręcz zapytał go, czy dawno mieszka w obecnym pokoju — zmieszał się bardzo i zamiast odpowiedzi zaczął kasłać. Seweryn spokojnie przeczekał atak kaszlu Grudowskiego i powtórzył pytanie.
— O, tak, już kilka lat! — odpowiedział Klemens z pozorną swobodą.
— To ty tak dawno znasz naszego sąsiada? — zwrócił się Witan do Heleny i szerokie jego szczęki zgrzytnęły.
— Tak! — odpowiedziała cicho Helena.
Rozmowa zerwała się znowu. Grudowski wkrótce pożegnał się i wyszedł. Zostali sami. Helena zaczęła sprzątać filiżanki po herbacie. Seweryn patrzył przez okno na rudawe od słońca dachy domów i przeraźliwie milczał.