Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzi pan, tu już zaczyna się zupełnie inna historja. Powiedział pan — ludzie mali. Niechże pan pamięta, że już sama małość wlecze za sobą zwykle różne niecnoty. Pan wie, że ludzie słabi, niskiego wzrostu, lub ułomni, są przeważnie perfidni, złośliwi i przewrotni, podczas gdy ludzie wysocy i mocni —
— Ależ doktorze, jak można być tak bezlitosnym!
Doktór zamknął oczy i pokiwawszy głową, rzekł:
— A to piła dopiero!
— Jakichże znów Katonów, Arystydesów czy Epaminondasów doktór szuka w tem miasteczku! Przecie to zwykli, przeciętni zjadacze chleba! Czegóż od nich można żądać?
Doktór podniósł powieki i wbił twarde spojrzenia swych jasnych oczu w źrenice Zagórskiego.
— No więc? — zapytał spokojnie.
— Nie można od nich wymagać żadnych nadzwyczajności! Trzeba brać rzeczy tak, jak są!
— A jakże ja je biorę? Czy tak, jak nie są? Wogóle, co pan mi tu wygadujesz! Trzeba myśleć logicznie, zbornie! Widzę, że pan chcesz jaknajlepiej, ale czego pan chcesz, nie mogę odgadnąć. To wszystko jest bezładne, dziecinne, zupełnie nieskoordynowane, to jest kompletne — nic!
— Mój doktorze! Ludzie są, jacy są. Trzeba się liczyć z faktami —
— O, tak! — wtrącił doktór. — Nawet bardzo!
— Należałoby zatem z tego materjału, jaki jest, wyciągnąć jaknajwięcej dobrego. Nie różnić, lecz godzić, nie rozbijać, lecz zlepiać rozbite...
Doktór uśmiechnął się pod wąsem.