Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie ulegało wątpliwości: To, co Józefowicz mówił, mówił szczerze, z przekonaniem, po głębokim namyśle, z doskonałą znajmością stosunków i warunków miejscowych oraz sposobu myślenia i zapatrywań obywatelstwa. Jako człowiek bogaty i niezależny, śmiało i bez obawy mógł powiedzieć to, czego powiedzieć nie śmieliby, a może wstydziliby się ludzie skromniejsi i mniejsi. Ale przecież było to tak ciasne, tak głupie, krótkowzrocznie zacofane i brutalne, że Zagórski aż jęknął.
Przez chwilę panowało głuche milczenie. Nikt nie chciał zabrać głosu. Siedzący na pulpicie ławki burmistrz zakiwał niespokojnie długiemi, cienkiemi nogami.
— To przecież jest straszne! — odezwał się, nie wstając ze swego miejsca, Zagórski.
Aż go podnosiło, jednocześnie jednak miarkował się.
A nuż stary ma rację? A nuż nie da się tu nic zrobić, nic zbudować? A nuż oni nie chcą nic robić, spychają wszystko na rząd, a sami myślą tylko o sobie? Sokół — dobra rzecz, ale ten grunt, wyznaczony pod sokolnię, ma dziś wielką wartość, bo miasto w tym kierunku się buduje... Może się tam kto chce zagnieździć, na miejscu Sokoła postawić szynk... I dalej — chłopstwo pijane będzie się tarzało tam, gdzie miała się odbywać praca nad kulturą polską.
— Kto z panów życzy sobie zabrać głos? — pytał Pudłowicz.
Zagórski wstał, ale w tej chwili miał ochotę usiąść. Poco mówić? Przecież ci ludzie doskonale wiedzą, o co chodzi. A milczą.