Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gorące, złoto-szafirowe zachody słońca i lubi, ażeby na ciemno-szafirowem niebie nocnem gwiazdy świeciły bardzo mocno. Z pewnością po swojemu kocha świat i ludzi, zwłaszcza tych, którzy mają dla niej trochę serca. Teraz — odchodzi. Wie, że musi odejść — na długo.
A nagle zrobiło się jej żal.
Cicho, późną nocą, gdy wszyscy pogrążeni byli w głębokim śnie, na skrzydłach wiatru wróciła, obiegła dolinę, pola, lasy, i sady, rozpłakała się nad ranem i znów uciekła, jak tkliwa kochanka na pożegnanie rzuciwszy ludziom na progi — swe białe róże...
Aż wreszcie nadszedł dzień ostatecznego zwycięstwa.
Na dzień jasny i wypogodzony natarły naraz tylne straże zimy. W powietrzu rozegrała się wielka bitwa. Na czarnych chmurach leciał grad, siekąc na prawo i lewo. Ogromne potwory obskoczyły słońce, zawirowały płatki śniegu, zrobiło się ciemno i zimno. Ale tylko na chwilę — bo słońce otrząsnęło z siebie nieprzyjaciół, odsunęło ich od siebie kilku jasnemi promieniami i znowu pojawiło się świetne i uśmiechnięte.
Było chłodno. Na gościńcu połyskiwały zimno stalowo-niebieskie kałuże. Świat wciąż jeszcze niedowierzał słońcu.
Wtem stał się cud:
Gdzie tylko była odrobina mchu, dachy, sztachety drewniane, omszałe pnie drzew owocowych i wierzb, wszystko stanęło nagle w jasno-zielonym, żywym, szmaragdowym ogniu: Mchy i porosty zazieleniły się w jednej chwili. Ta cudna, nieopi-