Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Człowiek przygląda się temu i bada pieczołowicie, troskliwie a uważnie, jakby własnemi oczyma chciał się przekonać, czy to wszystko żyje. A potem chodzi i chodzi, rozważa, układa, oblicza: co zasiać tu, co posadzić tam. W głowie ma cały ogród, a mózg jego jest pełen myśli zielonych, kwitnących, jasnych, nowych... Ta wizja ogrodu idealnego, rozkwitu świata z własnego ducha, to miraż cudowny raju utraconego, boskie poczynanie świata w sobie samym.
Zaczyna się gonitwa za nasionami. Każde zdobyte nasienie nową barwę dorzuca do wymarzonego ogrodu, nową radość ślubuje w niedalekiej przyszłości. Zaczyna się żałować, niemal boleć, że niema się tego czy tamtego. Jeśli czego nie można dostać, robi się tak żal, jakby ktoś bardzo drogi a spodziewany z całą pewnością, dał znać, że nie przybędzie. Dopiero wówczas spostrzega się, jak te spodziewane kwiaty czy warzywa zrośnięte są z człowiekiem, jak one mu są potrzebne prawie do towarzystwa, jak wielką w jego życiu odgrywają rolę. I to już nie jest chciwość, lecz raczej gościnność. W tym swoim ogrodzie chciałoby się pomieścić cały świat roślinny i z roskoszą myśli się o ciepłych księżycowych nocach letnich, w których to wszystko już się rozwinie i w których będzie się otoczonym nietylko wonią, ale i uśmiechem niezliczonych, małych, rozradowanych duszyczek roślinnych.
Ludzie stają się dla siebie łaskawsi, względniejsi, lepsi, dzieci odnawiają znajomości, zaniedbane w zimie, odwiedzają się wzajemnie, oglądają. Starsi uśmiechają się do nich, widzą, że podrosły, cieszy ich to. Przechodzący, widząc kobiety, po-