Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pracy w mieście doszedłem do zupełnego wyczerpania, krótka zaś półtoragodzinna przejażdżka sankami dodała mi więcej sił niż tydzień kuracji. Tu życie jest niewątpliwie zdrowsze.
— Jeśli wegetację życiem nazwać można — zaczął proboszcz.
— Wegetacja! To już od danego osobnika zależy, czy potrafi w swe życie włożyć tyle, aby ono wegetacją nie było.
Długie, czarne brwi księdza uniosły się w górę, jakby na znak zdziwienia. Zagórski milczał chwilę, sądząc, że ksiądz chce coś odpowiedzieć, ale proboszcz zapatrzył się w płomień lampy i milczał przez dłuższą chwilę.
— Tak! — rzekł wreszcie, jakby ocknąwszy się z zadumy. — Wszystko to bardzo ciekawe. Ale ja tu jeszcze z czem innem przyszedłem. Panie Zagórski, czy nie chciałby pan pomóc nam w pewnej sprawie?
— Z całą chęcią, jeśli tylko będę mógł.
— Idzie tu o naszego „Sokoła“, który jest w bardzo ciężkiem położeniu.
— To znaczy, którego właściwie zupełnie niema! — zaśmiał się Zagórski.
— No, tak! — cedził ksiądz zwolna, wciąż z tymczasowym, niby zdziwionym wyrazem twarzy. — „Sokół“ jest, istnieje, ma nawet pewien majątek w postaci placu, sąsiadującego z pańskim domem, a na którym to placu miał stanąć gmach.
— Gmach i dziś może stanąć!
— Może! — przyznał ksiądz. — Może! A tylko trzeba tę akcję ożywić!... W tym celu chcieliśmy