Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Prządka.

Trwała cisza.
Pięcioro najbliższych sobie ludzi, zamkniętych razem w jednej izbie, siedziało tuż przy sobie w milczeniu — jak każdej zimy, od wielu, wielu lat.
O czem było mówić?
Ustanowiony przez żelazną konieczność tryb życia i pracy był tak ścisły i bezwzględny, że wykluczał wszelkie różnice zdań i poglądów, dławiąc i dusząc je w zarodku. Daremne były próby wyłamania się z tego porządku. Porywy i bunty młodości, marzenia i sentymenty, choćby nikłe, wątłe i blade, jak rzadkie kwiaty na piaskach i wydmach półwyspu — wszystko pierzchało i zamieniało się wniwecz przed potężnem, bezlitośnie tyrańskiem słowem „bulwa” lub „chleb”.
Ludzie w pocie czoła zjadali chleb, a chleb zjadał ludzi. A ponieważ od dawna umieli to na pamięć i rozumieli się bez słów, milczeli — nie mając sobie nic do powiedzenia, a także może nie chcąc mówić o tem, co tylko... w głębi duszy... Cicho!
Dlatego też stary Paweł, wiążąc żak, wogóle nic nie myślał. Dla niego nie było tu już nic do myślenia. Nie żałował tego, co już minęło — czyż to miło wspominać ciężką służbę na żaglowym statku? — nie martwił się przyszłością, bo wiedział, że będzie co Bóg da, więc cieszył się tem, że siedzi sobie syty w cieple i wiąże żak, co robił dokładnie lecz mechanicznie, umysłowo śpiąc.
A Bernard miał trosk.
Wczoraj po burzy rybacy, chcąc znaleźć ślad ryby, całe morze zastawili mancami śledziowemi i szprotowemi, nietylko po Nowy Hel i dalej, na Kamerunie, ale także na „bujtenkancie”, z niemałem niebezpieczeństwem dla manc. Nigdzie szprotów nie było.
Więc teraz Bernard rozważał:

192