Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, ludzie prości zachodzą nią bardzo daleko, ale takim, jak my, trudno nią iść i ciężko.
— Coraz zawilej pan mówi, panie Tomaszu!
Ale tu on, dotychczas ożywiony i pewny siebie, załamał się niespodziewanie i rzekł zwykłym już głosem:
— Nie wszystko da się łatwo powiedzieć. Właściwie to ja mam na myśli swe poranne przechadzki i wyjazdy na morze, które mi bardzo dobrze robią... Ale morze dziś dziwnie krzemienne, twarde jak głaz.
Pani Łucja milczała.

Znowu szewiec.

Majstrowi Wilhelmowi Kuhnce, szewiecowi z Gdańska, genjalnemu wynalazcy skorzni o jednym szwie, powodziło się dobrze. Łatał kunsztownie pantofelki, bez trudu liczne zgarniając złote, a prócz tego zgłosiło się do niego z podartemi skorzniami kilku rybaków, którzy chcieli w tej robocie talent mistrza wypróbować i zbadać gruntownie. Więc detki były, a na półce, wśród różnych przyrządów, pantofli i kawałków skóry, zawsze obok spirytusowej maszynki stała budla z fioletowym nektarem, oczy zaś szewca były aż białe i drżały jak tańczące gwiazdy.
Odwiedzano go w jego budzie często, ale najczęstszym gościem bywał Edward Kunsztowny, który majstrowi nieraz podsuwał talerz pełen smażonych śledzi lub fląderek i miskę bulwy. Ale majster zbytnio się do jadła nie kwapił, czasem tylko zupełnie niespodziewanie rzucał się na jedzenie, a wówczas jadł żarłocznie, jak zwierz. Najczęściej odstawiał talerz i z nieskrywanym wstrętem odwracając od jadła głowę, zakrywał je szybko przetłuszczoną gazetą.
— Mnie mdli, jak na jedzenie patrzę i aż mi kiszki skręca — mówił Edwardowi Kunsztownemu.

67