Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przyglądał się młodziutkiej córce z uczuciem zadowolenia i niepokoju. Czyż to mogło jej wyjść na dobre? Wydawali się oboje bardzo szczęśliwi i tyle było w młodych stworzeniach uczuć, których nie mógł zrozumieć. Noel, taka tkliwa, taka rozmarzona, czasem robiła wrażenie, jakby ją jakiś djabeł opętał. Edward Pierson przypisywał owe żywiołowe wybuchy temu, że straciła matkę jako maleńkie dziecko. Gracja bowiem, starsza zaledwie o dwa lata, nie mogła zastąpić jej matki. To zadanie przypadło w udziele ojcu, a Pierson zdawał sobie niejasno sprawę, że mu się to niezupełnie udało.
Siedział i patrzał na nią z żartobliwem zatroskaniem. Nagle rzekła tym swoim delikatnym głosem, który nadawał każdemu słowu lekko pogardliwe brzmienie:
— Teraz mam dość! — Usiadła obok niego, sięgnęła po jego kapelusz i zaczęła się nim wachlować.
Ewa uderzyła triumfalny akord:
— Hurra! Wygrałam!
Młody człowiek wyszeptał:
— Mówię ci, Noel, bylibyśmy jeszcze wytrzymali!
— Wiem, ale tatuś zaczynał się nudzić, prawda, kochany? To jest Cyryl Morland.
Pierson uścisnął dłoń młodego człowieka.
— Tatusiu już ci się nos opalił!
— Wiem, drogie dziecko.
— Mogę ci dać świetną białą maść! Musisz się nią nasmarować na noc. Wujaszek i ciotka używają jej oboje.
— Nolli!
— No tak, Ewa tak twierdzi. Jeżeli idziesz się kąpać, Cyrylu, to uważaj na ten wir!
Młody człowiek, patrząc na nią z nieukrywanym podziwem, mruknął:
— Dobrze! — I wyszedł.