Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wychodzącym właśnie z za węgła. Poznała Forta. Pochyliła głowę i starała się pobiec dalej. Wyciągnął jednak do niej rękę, tak, że chcąc nie chcąc musiała mu podać swoją. Rzuciła mu przelotne spojrzenie i rzekła:
— Pan wie o mnie wszystko, nieprawdaż?
Jego z natury tak szczera twarz, nabrała wyrazu skupienia, jakby chciał konno wziąć przeszkodę. — Skłamie — pomyślała z goryczą. Ale nie skłamał.
— Tak; Leila mi powiedziała.
Noel pomyślała znowu:
— Teraz będzie sobie pewnie chciał wmówić, że nie jestem podła.
— Podziwiam odwagę pani — rzekł.
— Nie jestem wcale odważna.
— Nigdy nie znamy samych siebie, nieprawdaż? Pani nie zechciałaby pewnie zwolnić kroku choćby na minutkę? Idę w tę samą stronę, co pani.
— Nie wiem właściwie, dokąd idę.
— To zupełnie tak, jak ja.
Szli naprzód w milczeniu.
— Mój Boże, żebym ja mógł być we Francji! — rzekł Fort niespodziewanie. — Człowiek czuje się tu dziwnie nie na miejscu.
Serce Noel zabiło żywiej.
Ach, żeby móc uciec — uciec od siebie samej! Jednak na myśl o dziecku opadły jej ręce.
— Czy niema nadziei, żeby się pańska noga dała wyleczyć? — zapytała.
— Niema.
— To musi być okropne uczucie.
— Tysiące ludzi uważałoby moje położenie za niezwykle szczęśliwe; i jest tak w istocie, jeżeli przyznamy, że lepiej jest żyć, niż umrzeć, co mimo mego spleenu pozostaje jednak mojem przekonaniem.
— Jak się ma kuzynka Leila?