Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak; Leila dała mi klucz. Ma dziś służbę w szpitalu do dziesiątej.
— Musisz wrócić ze mną do domu, drogie dziecko.
Noel zamknęła fortepian i siadła na tapczanie. Wyraz jej twarzy był ten sam, co wtedy, gdy jej powiedział, że nie może wyjść za Cyryla Morlanda.
— Chodź, Nolli, — rzekł; — nie bądź niemądra. Musimy się przedrzeć przez to razem.
— Nie.
— Moja droga, to dzieciństwo. Czy myślisz, że przez swoją przypadkową obecność, czy nieobecność w domu, wpłyniesz na moje postanowienie i zmienisz moje zapatrywania na to, czego obowiązek ode mnie wymaga?
— Tak; chodzi tylko o moją obecność w domu. Tym ludziom nie zależy na całej sprawie, o ile nie robi się z niej jawnego skandalu.
— Nolli!
— Przecież tak jest tatusiu. Wiesz sam, że tak jest. Jeżeli wyjadę, będą cię poprostu żałowali, że masz taką złą córkę. I słusznie. Jestem złą córką.
Pierson uśmiechnął się.
— Postępujesz tak samo, jak wtedy kiedyś była taka malutka.
— Chciałabym być znowu dzieckiem, albo być o dziesięć lat starsza. Najgorzej jest być nawpół dorosłą — ale i tak nie wrócę z tobą tatusiu; więc to wszystko nie ma sensu.
Pierson usiadł obok córki.
— Myślałem dziś o tej sprawie przez cały dzień, — rzekł spokojnie. — Może postąpiłem niesłusznie w mej dumie, gdym się dowiedział o twem strapieniu. Może powinienem był przyjąć odrazu konsekwencje mego błędu, może powinienem był wtedy rzucić wszystko i zaraz cię stąd zabrać. Ostatecznie, jeżeli człowiek nie umie