Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle zepchnął psa i, wsłuchawszy się uważnie w powietrze naszego pokoju, zaśpiewał, a raczej powiedział do samego siebie parę liter.
Były tak dźwięczne, że odrazu jakby się od nich rozszedł blask po całym salonie.
Na to ukazał się w drzwiach ojciec i zawołał:
— Ho, ho, ho! — Ale mama już jest, przejdziemy do jadalni.
Mama mego stryja i ojca, czyli nasza babka czekała w stołowym, żeby ukochany syn przyszedł do niej pierwszy. Później, przy czarnej kawie opowiadała, że podczas tego czekania serce jej chciało wyskoczyć z radości.
Na przywitanie babki patrzyliśmy z oburzeniem. Nigdyby nie potrafiła witać się tak z naszym ojcem. Stryj trzymał w jednej ręce sznurek od Ledi, drugą przyciskał babkę do siebie, wznosząc ostrożnie złotą bródkę nad czarnemi szkiełkami babcinego czepca. Głaskała syna po włosach. Z płaczem przysuwała go do siebie i odsuwała.
W tabaczkowem, szorstkiem ubraniu wyglądał chyba, — jak wspaniały dąb.
Wszystko, co było w naszym domu nowego, najlepszego, chowanego tylko na największe święta, wystąpiło dzisiaj do stołu. Nigdy nie myśleliśmy, że się tak trzeba wszystkiem z gośćmi dzielić. Gdyby nie mama i trochę, trochę Tomasz, nie jedlibyśmy nic przy tym obiedzie.
Ledi dostała przed nami specjalny kotlecik cielęcy, skrobany. Zresztą wszyscy słuchali stryja. Jadł tak samo, jak mówił, patrząc od czasu do czasu wgórę, mimo lampy, w jakieś inne, jeszcze większe światło, niby