Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszędzie ręczny. Wszędzie prawdziwy. — Stryj wskazał palcem na stryjenkę. — Ona, ona. Całe miesiące pracy. Ha, trudno.
Rzeki jedwabiu, srebrne zbroje, chodaki nabijane szkłanemi kamieniami, miecze, błyszczące tarcze, kilka prześlicznych peruk z długich „żywych włosów“.
Tomasz musiał uprzątnąć z szafy rzeczy moich rodziców. Wstawiało się tam ostrożnie królewskie szaty mego stryja, który, przekładając z ręki do ręki pyszne materje, przymykał oczy, ostrem światłem źrenic odnajdywał wybraną gwiazdę i śmiał się:
— Rozumiesz? Blask, blask, wszystko jest w tym blasku.
Nagle okazało się, że na dnie jednej ze skrzyń jest naprawdę coś dla nas.
Co?
Cała kolej!
Była to kolej, nieomal prawdziwa, ze składanemi szynami, zwrotnicami, stacjami, świetnie nakręcana, na ciężkich kołach, lanych z prawdziwego żelaza.
Nawet Karol wylazł teraz z ciemnego kąta. Chcieliśmy ją zabrać i przedewszystkiem postawić na wyścielonej półce.
Stryj nie dał. Musiał przedtem wszystko sam pokazać.
Usiedli razem z ojcem na podłodze, zestawili szyny — i pociągi zaczęły jeździć dokoła foteli. Fotele nazywały się teraz imionami miast, w których stryj niedawno występował.
— Patrz, — wołał do ojca, — tu wysiadamy, tu się przesiadamy, a tu znowu mamy szalone powodzenie.