Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nikomu nie udawała się rozmowa. Babci trzęsły się poprostu ręce. Żona pana Galla siedziała jak mumja. Stryj rozmawiał ze wszystkimi i coraz lekkiem chrząknięciem przeciągał sobie w piersiach złotą strunę. W pewnej chwili powstał i powiedział:
— No więc proszę.
Pan Gall oddał nuty mojej matce. Wzruszyła ramionami, — że się wstydzi.
Zsunął swe siwe, długie włosy z jednej skroni na drugą i mruknął, że sam musi słuchać zdaleka. Uciekliśmy z Irzkiem pod fortepian, gdzie zawsze siedzieliśmy podczas każdej muzyki.
O, — teraz stopy mamy spoczęły na złotych pedałach. Stryj stał bokiem do fortepianu i oddychał wysoko, jakby mu się w piersiach waga kołysała tam i napowrót. Był zupełnie blady, tylko uszy mu się czerwieniły. Słuchał niemi ostrożnie ciszy salonu.
Nagle pedał ugiął się pod pantofelkiem, tuż nad naszemi głowami przez grube pudło wytryskać jęły małe tony, niby krople, póki w nie nie wpłynął z cudownym szumem pełny strumień głosu mego stryja.
Sczepiliśmy się z Irzkiem rękami.
Stryj śpiewał:

Gdzie wiosłem obrócę,
Tam pali, tam pali się toń!


Nie chodziło o te słowa, ani o to, że pan Gall zaczął gryźć własny kułak, i że ojciec wstał, jakby przez kogoś niespodzianie zawołany, ani, że babka skuliła się na fo-