Długo stąpając, ze sercem zbolałém
Bramy Trajana zwaliska ujrzałem.
U śnieżném kwieciem osypanéj gruszki
W trzcinowe fletnie świstali pastuszki,
Patrząc na trzody rozpierzchłe wśród jarów
Grali pokrzywom na dziełach Cezarów.
1858. Pod Bramą Trajana.
Dzień mnie dziesiąty przez góry, wąwozy,
Bajraktar Ali w Macedonii wodził[1].
Wśród pysznych lasów i natury grozy
Szybko dzień długi lipcowy nam schodził;
A w noc, czy jary, czy nagie gór szczyty
Namiotem nieba nam były błękity.
I polubiłem Ali Bajraktara;
Zda się, że przyjaźń wiązała nas stara.
Starzec to dziarski, krzepki i wesoły,
Z nie jednéj beczki sól i chleb snadź jadał;
Blizna mu czoło dzieliła na poły,
Rad też o dawnych bojach rozpowiadał.
U stóp Jeltepy, o któréj łeb siwy[2]
Najstarszy z Dżinów rozszalałych wiatrów
Rozbił się, chmury z rąk puściwszy grzywy,
Głazy zaległy podobne do szatrów.
W tym szatrów wieńcu wybrał nocleg Ali,
Rżą konie, ogień wesoło się pali.
Niemy patrzyłem, jak płomień ogniska
Rzuca dyamenty, złoto i purpurę
Na dziki strumień, co rozdarłszy górę,
Z pod stopy mojéj pianami wytryska.
Gdy wzrok bawiła ta światła igraszka,
Daleko była biedna moja ptaszka!