Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Dobrodziej mimo woli.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i odmłodniał pod wpływem nowej fali myśli, które nie wiadomo skąd się wzięły.
To, co przed godziną jeszcze, było mu brzemieniem, stało się w jednej chwili przyczyną uciechy i radości. Ma tyle godzin wolnych, on, dawniej podwładny, jak dziś sam sobie panem, od nikogo niezależnym, ma cały dzień dla siebie — a jak go spędzi, wie już teraz i wesoło się uśmiecha.
— Słuchaj, Maniu — woła radośnie — krzyczy niemal: możebyśmy pojechali gdzie na spacer.
— I Mania? I Mania? — pyta zdumiona dziewczynka.
— Naturalnie!... Przedewszystkiem Mania.
— I ty?
— Jeśli mnie zechcesz zabrać.
— I Hulajek?... klaszcze Mania w drobniutkie rączyny.
Tu psa ogarnia szał, skacze kolejno na pana i na małą — liże ręce obojga, skomli, piszczy, znów skacze. Trudno go uspokoić. Manię to nadzwyczaj bawi; srebrny jej śmiech napełnia mieszkanie.
— Pojedziemy na spacer!... Jedźmy już jedźmy! — woła nagląco i biegnie ku drzwiom.
— Tak nie można — perswaduje Ziarnecki. Trzeba zapytać mamy.
— Nie, nie! — poczekaj.
— Dlaczego?
— Bo widzisz!.. nie można. Mamusia pierze... i nie można do niej...
— Więc chodźmy do ojca. Trzeba się opowiedzieć komuś — rzekł stanowczo Ziarnecki.
Mania wybuchnęła znowu śmiechem. Śmiała się teraz całą duszą, skakała, a tańczyła.
— Ty nie wiesz!.. ty nic nie wiesz!... wołała jednocześnie.